Trzecia nagroda w konkursie "My po 24 lutego"

Autorką opowiadania jest Olena Cikuj


Powiedział: „Muszę jechać po matkę”. Był wieczór, leżeliśmy w łóżku. Między nami spała Alisa. Poruszyła się niespokojnie, ciasno oplatając rączkami moją szyję. Cii, wyszeptałam w małe różowe ucho, które swoim kolorem i rozmiarem bardziej przypominało ciasteczko z wróżbą niż część ludzkiego ciała. Spodziewałam się tej rozmowy od pierwszego dnia, od kiedy dotarły do nas informacje o atakach. Czekałam na te słowa, przygotowywałam się na nie. Ale kiedy wreszcie wydusił z siebie: „Muszę jechać po matkę”, odpowiedziałam: „Porozmawiamy jutro”. Odwróciłam się do niego plecami. Starałam się oddychać równo, aby uwierzył, że zasnęłam. Może nie uwierzył, ale milczał.

Następnego dnia rano powtórzył:

„Muszę jechać po matkę”.

„Nie możesz” – odpowiedziałam.

Nie mógł. Miał 34 lata, był obywatelem państwa, w którym toczyła się wojna. Przekraczając granicę, nie wróciłby. Musiałby tam zostać i czekać na wezwanie do wojska. Nie mógł zostawić mnie samej z dzieckiem, w wynajętym mieszkaniu. Po urodzeniu małej przez kilka lat przesiedziałam z nią w domu. Dopiero kilka miesięcy temu wróciłam do pracy. Nie zarabiałam na tyle dobrze, aby utrzymać się z córką sama.

Jednak w głosie Tarasa było coś, czego nigdy wcześniej nie słyszałam.

„Ona nie może tam zostać. Nie ma nikogo poza mną”.

„My też nie mamy nikogo poza tobą”.

„Nie mam wyboru”.

„Jest wybór. Ja po nią pojadę” – odpowiedziałam.

Spojrzał na mnie zdumiony. Dotąd nawet nie przyszło mu to do głowy. Jakby zapomniał, że urodziłam się w Polsce. Że mogę wjechać do Ukrainy, kiedy zechcę i zaraz wrócić.

„Nie wygłupiaj się” – żachnął się.

„Sam powiedziałeś, że nie ma wyboru”.

„Nie musisz tego robić. Jakoś to przecież załatwimy”.

„Przecież wiesz, że nie ma innego wyjścia” – odparłam.

 

***

Tego dnia w pracy poprosiłam o trzy dni urlopu. Szefowa, choć niezbyt zadowolona, puściła do mnie oko. „Krótkie wakacje przed sezonem?” – zapytała. Kiwnęłam nieznacznie głową. Nie miałam zamiaru nikomu mówić. Nie miałam zamiaru się tłumaczyć. Do plecaka spakowałam co niezbędne. Trochę ciepłych ubrań. Telefon i ładowarkę. Mydło, dezodorant, pomadkę do ust, krem do rąk. Kubek z gorącą herbatą. Trochę suszonych owoców, trochę zdrowych przekąsek. Nawet książkę, którą od dawna chciałam przeczytać, ale jakoś nigdy nie było na to czasu. Obcy Alberta Camusa. Założyłam nową puchową kurtkę, na nogi podwójne skarpety i górskie trapery. To powinno wystarczyć, aby ochronić się przed chłodem, tak myślałam.

Nie minęło dwadzieścia godzin od rozmowy z Tarasem, a staliśmy już na dworcu. Pociąg wjechał na peron. Wspięłam się na palce, aby objąć męża. Zawsze lubiłam różnicę wzrostu między nami. Ja filigranowa, drobna, on wysoki, szeroki w barach jak dąb. Stanęłam na czubkach palców w zimowych butach. Ale to nie wystarczyło. Musiał się do mnie schylić.

Musnęłam wargami jego usta. Pogłaskałam go po czarnych jak smoła włosach. Potem wciągnęłam jeszcze w nozdrza zapach mojej córki. Tę mieszaninę woni dziecięcego potu, mydła, łez i truskawkowego jogurtu. Aż zakręciło mi się od tego w głowie. Poczułam, jak wzbiera we mnie żal. Ucałowałam pośpiesznie jej główkę i odwróciłam się. Przeskoczyłam nad czarną szczeliną oddzielającą krawędź peronu od schodka pociągu.

Ruszyłam na wschód.

 

***

To, co połączyło mnie z Tarasem, było miłością od pierwszego wejrzenia. To, co połączyło mnie z jego matką, można było nazwać niechęcią od pierwszego wejrzenia. Od początku czułam, że nie przypadłam jej do gustu. Pewnego wieczoru usłyszałam przypadkiem ich rozmowę telefoniczną. „Mało ci tu było ładnych dziewczyn, musiałeś w Polsce szukać?”– powiedziała do niego wtedy.

Nie byłam Polką, choć mieszkałam w Polsce od urodzenia. Tu chodziłam do ukraińskiej szkoły, gdzie nosiliśmy wyszywanki, świętowaliśmy ukraińskie święta, uczyliśmy się ukraińskich pieśni, zdawaliśmy nawet maturę z ukraińskiego. Ale dla Kateryny Iwanownej to wciąż było za mało.

Otwarty konflikt między nami zaczął się jednak dopiero po ślubie, kiedy postanowiłam, że nie będę do Kateryny Iwanownej mówić mamo. „Jeśli tak, to lepiej udawaj niemą” – odburknęła mi wtedy. Od tego czasu unikałam jej jak ognia.

Aż do teraz.

 

***

Wypiłam herbatę, otworzyłam książkę. Pierwszy akapit zajął mi dziesięć minut, drugi piętnaście. Przy trzecim odłożyłam Obcego do plecaka. Zdjęłam sweter. Mimo że temperatura na zewnątrz spadła poniżej zera, a przedział był słabo ogrzewany, było mi gorąco.

Zimno miało przyjść dopiero później, miało pojawić się razem ze strachem. Takie zimno, na które nic nie pomogą zimowe buty ani nawet nowa puchowa kurtka. Ani podwójne wełniane skarpety.

Pierwszy raz zimno dopadło mnie tuż przed granicą, w chwili, kiedy zetknęłam się z falą ludzi zmierzających w przeciwnym kierunku. Tłum wydawał się być jednym ciałem złożonym z tabołków, walizek, toreb wszelkich kolorów i rozmiarów, kołder, narzut, poduszek i koców; żywym organizmem złożonym z dzieci, dorosłych i starców; psów, kotów, papug i klatek z drobnymi zwierzętami domowymi. Tłum przypominał mityczną istotę, miał tysiące oczu, tysiące uszu, tysiące ust; tysiące odnóży, na których sunął powoli do przodu. Wydawał z siebie tysiące różnych dźwięków, wydzielał z siebie tysiące sprzecznych zapachów. Łkał, wykrzykiwał, szlochał; skomlał i żądał; tupał, szurał, stukał obcasami; pachniał potem, tanim dezodorantem i drogimi perfumami jednocześnie; pachniał bólem i ulgą, nadzieją i strachem.

To wtedy pierwszy raz przyszło mi do głowy, żeby zawrócić. Wsiąść do pociągu z powrotem, za kilka godzin znów być w domu, w małym wynajmowanym mieszkaniu. Wrócić, napełnić wannę wodą, wlać płyn do kąpieli, zanurzyć się w monstrualnej, białej pianie. Jakoś się wytłumaczyć Tarasowi, a potem zapomnieć o kilkunastu ostatnich godzinach. I zasnąć bezpieczna, otulona znajomym zapachem. A rano obudzić się i pójść do pracy. Ponarzekać na pogodę. Zrobić zakupy. Poczytać newsy. I za jakiś czas powiedzieć: „wojna, wojna i po wojnie”.

Zamiast tego po kilku godzinach czekania na odprawę paszportową, po udzieleniu odpowiedzi na rutynowe pytania wsiadłam do pociągu jeszcze dalej na wschód. A osiemnaście godzin od wspięcia się na palce w zimowych butach, od ostatniego pocałunku z Tarasem byłam na dworcu w Kobylivce. Stanęłam na błotnistej drodze prowadzącej do domu teściowej.

Był wczesny ranek. W miasteczku wszystko toczyło się swoim życiem. Mimo przenikliwego zimna, świeciło słońce. Dzieci usiłowały ulepić bałwana z resztek brudnego śniegu. Psy na łańcuchach obszczekiwały przejeżdżające auta. Listonosz roznosił listy, staruszek krzątał się po podwórzu, młoda dziewczyna paliła papierosy na rogu ulicy. Jakaś kobieta ciągnęła sanki z dwójką dzieci w stronę przedszkola. Żelazne płozy szorowały o chodnik w miejscach, gdzie brakowało śniegu.

Stanęłam przed domem Kateryny Iwanowny. Za ogrodzeniem szczekał na mnie wściekle mały kundel o wyłupiastych oczach i żółtawej sierści. Zniknął, kiedy tylko weszłam za bramkę. Przycisnęłam dzwonek, ale nie rozległ się żaden dźwięk. Zapukałam do drzwi. Nikt nie otwierał. A jeśli stara już wyjechała i nic nikomu nie powiedziała? Zapukałam jeszcze raz, głośniej. Usłyszałam szuranie z głębi domu, a potem dźwięk poruszającego się skobla. Z nerwów żołądek podszedł mi do gardła. Drzwi uchyliły się, w progu stanęła ona. Postarzała się od naszego ostatniego spotkania, zgarbiła. Tylko włosy dalej miała lśniące, czarne jak smoła.

„Przyjechałam po Was” – powiedziałam. Mój ukraiński był kruchy, miękki i niepewny. Jak ślimak pozbawiony skorupy, jak łatwy kąsek dla drapieżnika.

„Niepotrzebnie” – odpowiedziała sucho. Niechętnie wpuściła mnie za próg.

We wnętrzu jej domu nic się nie zmieniło, od kiedy byłam tu ostatni raz. Ikona Matki Boskiej na wybielonej ścianie. Stare książki na drewnianych półkach. Na ciężkim drewnianym kredensie leżała biała, sztywna od krochmalu serweta. Na niej stał srebrny samowar i zestaw porcelanowych radzieckich figurek zwierząt. Ryś na ułamek sekundy przed atakiem; wygięta w łuk, czyhająca na zdobycz łasica; wilk z wyszczerzonymi kłami na moment przed zanurzeniem ich w ciele ofiary.

Stara zaprowadziła mnie do kuchni. Posadziła przy stole.

„Zmarzłaś?” – zapytała i nie czekając na odpowiedź, nastawiła wodę na herbatę.

„Taras prosił, żebym Was stąd zabrała”.

„Niepotrzebnie” – powtórzyła stara. – Mówiłam mu, że nie pojadę”.

„Ale tu jest niebezpiecznie”.

„To moja ziemia. Nigdzie się stąd nie ruszę” – ucięła tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Zamiast cokolwiek powiedzieć, zamiast wstać, trzasnąć drzwiami i ruszyć z powrotem, żeby jak najszybciej znaleźć się we własnym domu, w wannie pełnej pachnącej piany, milczałam.

„Jestem już stara, zależy mi już tylko na tym, żebyście wy byli szczęśliwi” – powiedziała nieco łagodniejszym tonem. „Za cztery godziny odjeżdża ostatnia marszrutka na Kijów. Ogrzej się trochę, a potem zaprowadzę cię na dworzec”.

 

***

Cztery godziny później, a dwadzieścia dwie godziny od chwili, kiedy wspinam się na czubki palców, aby musnąć ustami usta swojego męża, wcale nie ruszamy na dworzec. Z dworca nie odjedzie już żadna marszrutka. W Kobylivce nie ma już dworca, podobnie jak nie ma przedszkola, budynku straży pożarnej ani poczty. Stara stoi w oknie i nie dowierza. W ciągu kilku godzin ulice miasteczka pustoszeją. Jeden po drugim wynoszą się sąsiedzi, ciągnąc za sobą niedopięte walizki, niosąc na plecach zwinięte pierzyny, gubiąc po drodze rzeczy. Bodnarenko z rodziną, Harasymowie, nawet stara Fesnakowa, która już prawie nie chodzi. Wszyscy w popłochu. Pakują się do aut i odjeżdzają.
Matki ciągną za sobą na wpół ubrane, szlochające dzieci. Ojcowie wsiadają za kierownicę i ruszają z piskiem opon. Nikt nawet nie obejrzy się za siebie. Zupełnie jakby spoglądając wstecz, mogli obrócić się w kamień.

Patrzymy na to obie, Kateryna Ivanovna zza firanki okna i ja, zza jej pleców.

W końcu stara wyciera oczy wierzchem dłoni i odwraca się do mnie.

„Wyjedziemy jutro z samego rana” – mówi. „I tak nie ma teraz dokąd iść”.

Cały wieczór chodzi po domu, mamrocze coś pod nosem, kładzie pomarszczoną dłoń na wszystkich rzeczach. Nie pomija niczego. Nic z sobą nie zabiera. Kiedy w końcu kładziemy się do łóżek, żadna z nas nie zasypia. Leżymy w ciemnościach. Próbuję wysłać wiadomość do Tarasa, ale nie ma tu zasięgu. Nie słychać już wybuchów, ale cisza, upiorna cisza, która nastaje jest znacznie gorsza. Próbuję czymś ją zagłuszyć. Przypominam sobie, jak moja babka, przesiedlona do Pomorskiego podczas Akcji Wisła, nauczyła mnie modlić się. Nie jestem religijna. Równie dobrze mogłabym powtarzać w myślach rymowanki dziecięce, instrukcje urządzeń elektrycznych lub listy zakupów, ale żadnej nigdy nie nauczyłam się na pamięć. Chcę tylko czymś zająć głowę. Żeby nie myśleć. A pamiętam tylko tę ukraińską modlitwę.

Nie wiem, kiedy zasypiam. Budzi mnie ujadanie psa i głosy na podwórzu. Świta. Ktoś przeszedł przez furtkę. Pies szczeka, słychać strzał, pies milknie. Ktoś wali w drzwi, rozlega się huk. Są już w środku. Jest ich trzech. Mają ciemną skórę i gęste czarne brody. Krzyczą, zupełnie nie rozumiem ich słów. Stara mówi „Schowaj się”. Jest jednak za późno. Słyszę jeszcze jej głos, kiedy prosi: „Zostawcie ją, weźcie mnie”. Kiedy jeden z nich popycha ją na kredens, a drugi chwyta mnie za włosy.

 

***

Z Tarasem czasem lubiliśmy oglądać filmy wojenne. Najbardziej te hollywoodzkie. Zazwyczaj jednak, w scenach takich jak ta pomoc przychodziła na czas. Kiedy żołnierz chwycił kobietę za włosy. Kiedy jedną dłonią rozpinał rozporek, kiedy zsuwał spodnie do kolan. Pomoc w takich filmach przychodziła zawsze, kiedy zwalił się na kobietę całym ciężarem śmierdzącego ciała. Jeszcze zanim zdarł z niej bieliznę. W tym kulminacyjnym momencie strzał przeszywał pierś gwałciciela. Albo lepiej – czoło. Robiła się malutka, niepozorna czerwona dziurka. On robił zdziwioną, głupią minę. Zamierał w bezruchu na moment, potrzebny widzowi, aby nasycić się poczuciem sprawiedliwości. Wtedy padał trupem.

Ale tego dnia z Kobylivki, niewielkiej wsi sto kilometrów na zachód od Odessy, bardzo daleko było do Hollywood.

 

***

Zaatakowana przez drapieżnika jaszczurka odrzuca ogon i ucieka w bezpieczne miejsce. Odrzucony ogon jeszcze przez jakiś czas podskakuje na ziemi, co dodatkowo rozprasza drapieżnika. I daje jaszczurce
czas na to, by mogła się jak najbardziej oddalić od zagrożenia. Ukryć w bezpiecznym miejscu.

Pewna część mnie jest jak ta jaszczurka. Pewna część mnie zostawia moje ciało, ale zamiast uciec gdzieś daleko, patrzy na wszystko z góry. Patrzy, jak tamci wymieniają się między sobą butelką bimbru i moim ciałem. Raz jedno, raz drugie. Do chwili aż w butelce nie pozostaje ani kropla. Wtedy odchodzą.

Kiedy stara przytomnieje, już ich nie ma. Leży w szczątkach wybitych szyb i porozbijanych porcelanowych zwierzątek. Nie da się już w nich rozpoznać rysia, łasicy i wilka. Próbuje wstać. Wtedy jeszcze nie zauważa, że pozabierali wszystko – mój plecak, puchową kurtkę, zimowe trapery i telefon. Zabrali też jedzenie z kuchni, zabrali garnki, kołdry i koce, a nawet
papier toaletowy i deskę sedesową.

Starej kręci się w głowie tak, że nie może zrobić kroku. Ale chwytając się ściany, idzie do pokoju. Zamiast przetrzeć twarz z krwi, sprawdza, czy żyję. W końcu wyczuwa mój słaby puls. Przykrywa mnie szczelnie tym, co znajduje w pobliżu, tym, czego nie zdołali zabrać.

Dopiero wtedy kładzie się koło mnie i zaczyna cichutko płakać.

I nie wiem, ile tak leżymy we krwi. Bez ruchu i bez jednej myśli.

 

***

Trzydzieści trzy godziny, osiemnaście minut i pięć sekund po tym, jak na peronie wspinam się na palce, żeby pocałować tego, kogo kocham od pierwszego wejrzenia, czas staje. Kobylivka zastyga w tej wczesnej wiośnie. Marzec już nigdy się nie skończy. Stary śnieg już nigdy nie stopnieje, a nowy nigdy nie spadnie.
Żadna roślina, jadalna ani trująca, nie wyjdzie już spod zamarzniętej ziemi. Na drzewach nie pojawią się liście, a ziemia nie wpuści do środka żadnego umarłego. Ale ludzie jeszcze o tym nie wiedzą. I czekają na to, aż czas zacznie znów płynąć. Czekają umarli, zarówno zabójcy, jak i zabici. Czekają też żywi, ci który przetrwali i grzęzną teraz w zimnym błocie, którego nie sposób odróżnić od krwi.

Stara ma w domu dużo ukrytego w schowkach jedzenia, którego tamci nie znaleźli. Nauczyła się tego od swojej babki, która przeżyła głód w trzydziestym trzecim. Karmi mnie, choć wcale nie chcę jeść. Karmi, choć nie czuję ani głodu, ani smaku. Ze starą wynosimy z domu pobite szkło. Razem zatykamy szmatami szpary w oknach. Nocami obie udajemy, że śpimy, wtulone w siebie tak ciasno, jak to tylko możliwe. Znajduję sobie zajęcie w tym bezczasie. Znajduję sobie powołanie. Coś, co niesie więcej pożytku, nadziei i ulgi niż powtarzanie ciągów słów – niezależnie od tego, czy to są rymowanki dziecięce, instrukcje urządzeń elektrycznych, listy zakupów czy modlitwy do świętych. Ci co przeżyli, organizują w Kobylivce martwym oprawcom pochówek, na jaki ci zasługują. A ja im w tym pomagam.

Igła towarzyszy kobietom od zawsze. Kiedy byłam mała, babka, która w 1947 przeżyła wywózkę do Pomorskiego, poza modlitwą nauczyła mnie wyszywać. Wyszywanka ma w Ukrainie swoją symbolikę. Babcia miała o tym książkę. Tak starą, że jej strony wypadały, a brzegi kartek kruszyły się od samego dotykania. Wyszywanką można było zapewnić sobie powodzenie w interesach i szczęście w miłości. Wyszywanka na umarłym mogła pomóc mu w zaświatach lub zaszkodzić.

Raz po raz przebijam grubą igłą świńską skórę. W środku leży martwy mężczyzna. Staram się być sumienna. Przykładam się do swojej pracy jak nigdy wcześniej. Ja, filigranowa, z drobnymi dłońmi, którymi kiedyś nie byłam w stanie otworzyć nawet słoika z kiszonymi ogórkami. Zaszywam ich wszystkich tak, aby nikt i nic nie pozwoliło im się wydostać. Na tym czy innym świecie.

 

***

Pewnego dnia stara mówi: „Czas odejść”. Nie odzywam się na to słowem, bo co mam powiedzieć? Zrujnowali, ogołocili mnie ze wspomnień, jak chatę starej. A w środku zostały same odłamki, których lepiej nie dotykać, żeby jeszcze bardziej się nie zranić.

Jednak tej nocy śnię o domu. Śnię, że budzę się w swoim łóżku przy Tarasie, przy dziecku.

Wszystko jest takie wyraźne, czuję nawet ich zapach. Wiem, że śnię. Choć mogłoby być odwrotnie. Mogłabym przecież pomyśleć we śnie, że to zaszywanie muzułmańskich trupów w świńskich skórach jest koszmarem, a przebudzenie się w łóżku we własnym domu, w kraju nieogarniętym wojną, to rzeczywistość.

Sen o domu, który miałam, wszystko zmienia. Choć jedyna rzeczywistość, którą teraz znam, pachnie krwią, trupem i zamarzniętą ziemią, przypominam sobie o moim poprzednim życiu.

Kiedy następnym razem przy śniadaniu stara powtarza znowu „Czas odejść”, patrzę w wirujące za oknem pojedyncze płatki śniegu. Jej głos wydaje się inny – słabszy, mniej wyraźny, jakby dobiegał do mnie z daleka. Kiwam tylko głową. Tego dnia po śniadaniu wstajemy od stołu i odchodzimy. Nie oglądamy się w tył. Idziemy przed siebie po zamarzniętej jałowej ziemi aż do krańców miasteczka, a potem dalej. A że bezczas ciągle trwa, nasza podróż jest jak przeprawa przez labirynt, wielki niczym drugie pod względem wielkości państwo w Europie.

Dopóki czas znowu nie ruszy, nasza droga nigdy się nie skończy.

 

***

Wszystko zmienia się w dniu, kiedy zatrzymuje się czas Kateryny Iwanowny. Dowiaduję się o tym na dworcu, w tłumie, którego nie ogarniam wzrokiem, w tłumie, którego jestem częścią. Kateryna Iwanowna osuwa się na ziemię, a jej serce staje. Wiem, a może tylko wierzę, że docierają do niej moje ostatnie słowa, a właściwie jedno słowo, które trzymałam dla niej w sobie przez cały ten bezczas.

Kiedy czas już zaczyna płynąć, płynie szybko, jakby próbował nadrobić, co stracone. Kilka godzin później jestem na granicy. Taras, Alisa – widzę ich po drugiej stronie. Czekają na mnie. Dzielą mnie od nich zaledwie kroki. Mała pokazuje mnie palcem. Taras ociera twarz. Choć nie mam ze sobą zupełnie nic, te kilka kroków wydaje się ponad moje siły. Tak samo jak przejście przez żelazną bramkę. A wystarczy tylko lekko pchnąć ją biodrami.

Robiłam to kiedyś setki razy na stacjach metro w muzeach, urzędach, parkach rozrywki czy na lotniskach. Jeden nieznaczny ruch.  Napieram na metal całym ciężarem ciała. Ta chwila wydaje się trwać wiecznie, jednak w końcu robię krok w przód. 

Третя премія

МАМА

Текст: Олена Цікуй

Він сказав: «Я мушу їхати по маму». Був вечір, ми лежали в ліжку. Аліса спала між нами. Вона неспокійно заворушилася, міцно обхопивши руками мою шию. «Шшш», — прошепотіла я в маленьке рожеве вушко, яке за кольором і розміром більше нагадувало печиво з передбаченнями, ніж частину людського тіла. Я чекала цих слів з першого дня, коли до нас дійшли новини про атаки. Я чекала на ці слова, готувалася до них. Та коли він нарешті промовив: «Мені треба забрати маму», я відповіла: «Поговорімо завтра». Повернулася до нього спиною. Намагалася дихати рівно, щоб він повірив, ніби я заснула. Може, не повірив, але промовчав.

Наступного ранку повторив:

— Я мушу їхати по маму.

— Не можеш, — відповіла я.

Не міг. Йому 34 роки, він громадянин країни, в якій тривала війна. Перейшовши кордон, він би не повернувся. Йому довелося б залишитися там і чекати на повістку до війська. Він не міг залишити мене одну з дитиною в орендованій квартирі. Після народження малої я кілька років сиділа з нею вдома. Лише кілька місяців тому повернулася на роботу. Заробляла не так багато, щоб утримувати себе і доньку самостійно.

Та у голосі Тараса було щось таке, чого я ніколи раніше не чула.

— Вона не може там залишитися. У неї немає нікого, крім мене.

— У нас теж нікого немає, крім тебе.

— У мене немає вибору.

— Вибір є. Я поїду по неї, — відповіла я.

Він спантеличено подивився на мене. Досі йому це навіть не спадало на думку. Він ніби забув, що я народилася в Польщі. Що можу в’їхати в Україну коли захочу і повернутися назад.

— Не будь дурна, — жахнувся.

— Ти сам сказав, що немає вибору.

— Не мусиш цього робити. Ми якось це вирішимо.

— Ти ж знаєш, що іншого виходу нема, — відповіла я.

 

***

Того дня на роботі я попросила три дні відпустки. Керівниця, хоч і не дуже зраділа, але підморгнула мені. «Коротка передсезонна відпустка?» — запитала. Я ледь кивнула. Я не збиралася нікому розповідати. Не хотіла виправдовуватися. Спакувала все необхідне в рюкзак. Трохи теплих речей. Телефон і зарядку. Мило, дезодорант, гігієнічну помаду, крем для рук. Горнятко з гарячим чаєм. Трохи сухофруктів, здорових закусок. Навіть книгу, яку я давно хотіла прочитати, та все не знаходила часу. «Сторонній» Альбера Камю. Одягаю новий пуховик, подвійні шкарпетки на ноги і гірські черевики. Цього має бути досить, щоб захиститися від холоду, так я думала.

Не минуло й двадцяти годин після розмови з Тарасом, а ми вже стояли на вокзалі. Потяг під’їхав на перон. Я піднялася навшпиньки, щоб обійняти чоловіка. Мені завжди подобалася різниця в зрості між нами. Я дрібна, мініатюрна, а він високий, широкий у плечах як дуб. Я стояла навшпиньках у своїх зимових черевиках. Та цього було замало. Він мусив нахилитися до мене. Я притулилася губами до його губ. Погладила його чорне як смола волосся. Потім знову втягнула ніздрями запах моєї доньки, цю суміш дитячого поту, мила, сліз і полуничного йогурту. Аж мені запаморочилося в голові. Я відчула, як всередині мене збирає жаль. Поспішно поцілувала дитячу голівку і відвернулася. Перестрибнула через чорну щілину, що відокремлювала край платформи від підніжки поїзда.

Я рушила на схід.

 

***

Кохання з першого погляду — саме воно пов’язало мене з Тарасом. Те, що пов’язувало мене з його матір’ю, можна назвати нелюбов’ю з першого погляду. Від самого початку відчувала, що не подобаюся їй. Одного вечора я випадково підслухала їхню телефонну розмову. «Невже тобі тут мало гарних дівчат, треба було шукати в Польщі?» — сказала вона йому тоді.

Я не полька, хоча мешкаю в Польщі від народження. Тут я ходила до української школи, де ми носили вишиванки, відзначали українські свята, вчили українські пісні, навіть на тестуванні на атестат зрілості мали українську. Але для Катерини Іванівни цього все одно було замало.

Та відкритий конфлікт між нами почався лише після весілля, коли я вирішила, що не називатиму Катерину Іванівну мамою. «Якщо так, то ліпше вдавай німу», — буркнула вона тоді. Відтоді я уникала її як вогню.

Аж донині.

 

***

Я випила чаю, відкрила книгу. Перший абзац зайняв у мене десять хвилин, другий — п’ятнадцять. На третьому я відклала «Стороннього» у рюкзак. Зняла светр. Хоча температура на вулиці впала нижче нуля, а купе погано опалювалося, мені було гаряче.

Холод прийшов пізніше, він мав прийти разом зі страхом. Холод, від якого не врятують ні зимові черевики, ні навіть новий пуховик, ні подвійні вовняні шкарпетки.

Уперше холод наздогнав мене перед самим кордоном, коли я зіткнулася з хвилею людей, що прямували в протилежному напрямку. Натовп здавався єдиним тілом, складеним із клунків, валіз, сумок усіх кольорів і розмірів, ковдр, покривал, подушок і коців; живим організмом, що складався з дітей, дорослих і людей похилого віку; собак, котів, папуг і кліток з дрібними домашніми тваринами. Натовп нагадував міфічну істоту, у нього були тисячі очей, тисячі вух, тисячі ротів; тисячі ніг, на яких він повільно сунув уперед. Видавав тисячі різних звуків, поширював тисячі суперечливих запахів. Схлипував, кричав, ридав, скиглив і вимагав; тупотів, човгав, стукав підборами; пахнув потом, дешевим дезодорантом і дорогими парфумами водночас; пахнув болем і полегшенням, надією і страхом.

Саме тоді мені вперше спало на думку повернути назад. Повернутися потягом, щоб за кілька годин знову бути вдома, в маленькій орендованій квартирі. Повернутися, наповнити ванну водою, налити гель для ванни, зануритися в густу білу піну. Якось виправдатися перед Тарасом, а потім забути останні кільканадцять годин. І спокійно заснути, огорнута знайомим запахом. А вранці прокинутися і піти на роботу. Скаржитися на погоду. Ходити по магазинах. Читати новини. А через деякий час сказати «війна, війна — і по війні».

Замість цього, після кількох годин очікування на паспортний контроль, після відповідей на рутинні питання, я сіла на потяг ще далі на схід. І через вісімнадцять годин після ставання навшпиньки у зимових черевиках, від останнього поцілунку з Тарасом — стояла на залізничному вокзалі в Кобилівці. Стояла на заболоченій дорозі, що вела до будинку моєї свекрухи.

Був ранній ранок. У містечку все жило своїм життям. Попри пронизливий холод, світило сонце. Діти намагалися зліпити сніговика із залишків брудного снігу. Собаки на ланцюгах обгавкували машини, що проїжджали повз. Листоноша розносив листи, дідусь метушився у дворі, молода дівчина курила цигарки на розі вулиці. Якась жінка тягнула санки з двома дітьми до дитячого садка. Залізні полози скреготіли по бруківці в тих місцях, де забракло снігу.

Я стояла перед будинком Катерини Іванівни. За парканом на мене люто гавкала маленька дворняжка з виряченими очима і жовтуватою шерстю. Вона зникла, щойно я зайшла за хвіртку. Натиснула дзвінок, але не почула жодного звуку. Постукала у двері. Ніхто не відповів. Що як стара вже виїхала і нікому нічого не сказала? Я постукала ще раз, голосніше. Почула шурхіт з глибини будинку, а потім звук засува. З нервів мій шлунок підкотився до горла. Двері відчинилися, і на порозі стояла вона. Постаріла з того часу, як ми бачили її востаннє, згорбилась. Тільки волосся все ще було блискуче і чорне як смола.

— Я приїхала за вами, — сказала я.

Моя українська була крихкою, м’якою і невпевненою. Як равлик, позбавлений мушлі, як легка здобич для хижака.

— Не треба, — сухо відповіла вона. Неохоче пустила мене за поріг. Усередині її будинку нічого не змінилося відтоді, як я була тут востаннє. Ікона Богородиці на побіленій стіні. Старі книги на дерев’яних полицях. На важкому дерев’яному буфеті лежала біла накрохмалена серветка. На ній стояв срібний самовар і набір радянських порцелянових фігурок тварин. Рись за мить до атаки; вигнута дугою ласиця, що вистежує здобич; вовк з вишкіреними іклами за мить до того, як уп’ються у плоть жертви.

Стара провела мене на кухню. Посадила за стіл.

— Змерзла? — запитала і, не чекаючи відповіді, поставила воду на чай.

— Тарас попросив мене забрати вас звідси.

— Не треба, — повторив стара. — Я сказала йому, що не піду.

— Але тут небезпечно.

— Це моя земля. Я звідси не рушу, — відрізала вона тоном, який не терпить заперечень. Замість щось сказати, замість встати, грюкнути дверима і рушити назад, аби якнайшвидше опинитися у себе вдома, у ванні, повній ароматної піни, я промовчала.

 — Я вже стара, мені залежить тільки на тім, щоби ви були щасливі, — сказала стара трохи м’якшим тоном. — За чотири години відходить остання маршрутка на Київ. Зігрійся трохи, а потім я відведу тебе на вокзал.

 

***

Чотири години потому і двадцять дві години від моменту, коли я піднялася навшпиньки, щоб торкнутися вустами вуст чоловіка, ми не рушаємо на вокзал. Зі станції більше не ходять маршрутки. У Кобилівці більше немає залізничного вокзалу, так само як немає дитячого садка, будівлі пожежної частини та пошти.

Стара стоїть у вікні і не вірить своїм очам. За кілька годин вулиці міста спорожніють. Один за одним виїжджають сусіди, тягнучи за собою не до кінця закриті валізи, несучи на спині згорнуті ковдри, гублячи дорогою речі. Боднаренко з родиною, Гарасими, навіть стара Феснакова, яка вже ледве ходить. Всі в паніці. Пакуються до авт і від’їжджають. Матері тягнуть за собою напівроздягнених заплаканих дітей. Батьки сідають за кермо і від’їжджають зі скрипом шин. Ніхто навіть не озирнеться. Наче озирнувшись назад, могли обернутися в камінь.

Ми обидві спостерігаємо за цим. Катерина Іванівна з-за віконної фіранки, а я — з-за її спини. Нарешті стара витирає очі тильною стороною долоні й повертається до мене.

— Виїдемо завтра зі самого рана, — каже вона, — зараз все одно нема куди йти.

Весь вечір стара ходить по хаті, щось бурмоче собі під ніс, кладе зморшкувату руку на всі речі. Нічого не оминає. Нічого не бере з собою.

Коли ми нарешті лягаємо спати, жодна з нас не засинає. Лежимо в темряві. Я намагаюся надіслати повідомлення Тарасові, та зв’язку нема. Більше не чутно вибухів, але тиша, моторошна тиша, яка настає, набагато гірша. Я намагаюся її чимось заглушити. Згадую, як моя бабуся, переселена на Помор’я під час акції «Вісла», навчила мене молитися. Я не релігійна. З таким самим успіхом можу подумки повторювати дитячі віршики, інструкції до електроприладів або списки покупок, але ніколи не вивчила їх напам’ять. Просто хочу чимось зайняти голову. Щоб не думати. А пам’ятаю тільки цю українську молитву.

Не знаю, коли засинаю. Мене будить гавкіт собаки та голоси на подвір’ї. Світало. Хтось пройшов крізь хвіртку. Собака гавкає, лунає постріл, собака вмовкає. Хтось стукає у двері, лунає вибух. Вони вже всередині. Їх троє. У них темна шкіра і густі чорні бороди. Вони кричать, я зовсім не розумію їхніх слів. Стара каже «ховайся». Та вже пізно. Я все ще чую її голос, коли вона просить «лишіть її, візьміть мене». Коли один з них штовхає її на буфет, а інший хапає мене за волосся.

 

***

Ми з Тарасом іноді любили дивитися фільми про війну. Переважно голлівудські. Зазвичай у таких сценах, як ця, допомога приходила вчасно. Коли солдат хапав жінку за волосся. Коли однією рукою розстібав блискавку, коли спускав штани до коліна. Допомога в таких фільмах приходила, коли він навалювався на жінку всією вагою свого смердючого тіла. Ще заки здер з неї білизну. У цей кульмінаційний момент постріл пронизував ґвалтівникові груди. А ще краще — лоб. У ньому з’являлася крихітна, ледь помітна червона дірка. Він робив спантеличену, ошелешену міну. Застигав нерухомо на мить, необхідну глядачеві, аби насититися почуттям справедливості. Потім падав замертво.

Але того дня з Кобилівки, маленького села за сто кілометрів на захід від Одеси, до Голлівуду було дуже далеко.

 

***

При нападі хижака ящірка відкидає хвіст і тікає в безпечне місце. Відкинутий хвіст якийсь час ще підстрибує на землі, додатково відволікаючи хижака. Це дає ящірці час, аби втекти якомога далі від загрози. Сховатися в безпечному місці.

Частина мене схожа на цю ящірку. Частина мене залишає своє тіло позаду, та замість тікати кудись далеко, дивиться на все згори. Спостерігає, як ті обмінюються пляшкою самогону і моїм тілом один з одним. Спочатку одне, потім друге. Поки в пляшці не залишається жодної краплі. Тоді вони йдуть.

Коли стара опритомнює, їх уже немає. Вона лежить серед уламків розбитих шиб і потрощених порцелянових звірят. У них вже не розпізнати рись, ласицю і вовка. Намагається підвестися. Ще не помічає, що вони забрали все — мій рюкзак, пуховик, зимові черевики і телефон. Вони також забрали їжу з кухні, забрали каструлі, ковдри і коци, навіть туалетний папір й дошку з унітазу.

Голова старої паморочиться так, що вона не може ступити й кроку. Але, тримаючись за стіну, заходить до кімнати. Замість витерти обличчя від крові, перевіряє, чи я жива. Врешті-решт знаходить мій слабкий пульс. Щільно накриває мене всім, що знаходить поруч, що вони не встигли забрати. Лише після цього лягає коло мене і починає тихо плакати.

І я не знаю, скільки ми так лежимо в крові. Без руху і без жодної думки.

 

***

Через тридцять три години, вісімнадцять хвилин і п’ять секунд після того, як я на пероні стала навшпиньки, щоб поцілувати того, кого покохала з першого погляду, час зупиняється. Кобилівка цієї ранньої весни завмирає. Березень більше ніколи не закінчиться. Старий сніг більше ніколи не розтане, а новий ніколи не випаде. Жодна рослина, їстівна чи отруйна, не проросте з-під замерзлої землі. На деревах не з’явиться листя, а земля не прийме у своє лоно жодного померлого. Та люди цього ще не знають. І вони чекають, аж час знову рушить з місця. Чекають померлі — і вбивці, і вбиті. Чекають живі, ті, хто вижив і тепер грузнуть у холодній багнюці, яку не відрізнити від крові. Стара має в хаті в схованках багато їжі, яку ті, що приходили, не знайшли. Вона навчилася цього від своєї бабусі, яка пережила голод у тридцять третьому. Годує мене, хоча я зовсім не хочу їсти. Годує мене, хоча я не відчуваю ні голоду, ні смаку.

Ми виносимо зі старою з будинку розбите скло. Разом затикаємо ганчірками щілини у вікнах. Вночі обидві вдаємо, що спимо, притулившись одна до одної якомога щільніше. Я знаходжу собі заняття в цьому безчассі. Знаходжу собі покликання. Щось, що приносить більше користі, надії і полегшення, ніж повторювані рядки слів — чи то з дитячих віршиків, чи з інструкцій до електроприладів, чи списків покупок, чи молитов до святих.

Ті, хто вижив, організовують в Кобилівці поховання загиблих катів, на яке ті заслуговують. І я їм у цьому допомагаю.

Голка завжди була з жінками. Коли я була маленькою, моя бабуся, яка в 1947 році пережила депортацію до Поморського воєводства, навчила мене вишивати. В Україні вишиванка має свою символіку. У бабусі була книга про це. Така стара, що з неї випадали сторінки, а краї сторінок кришилися від самого дотику. Вишитою сорочкою можна було забезпечити собі удачу у справах та щастя в коханні. Вишита сорочка на померлому могла допомогти йому або зашкодити у потойбічному світі.

Знову і знову проколюю свинячу шкіру товстою голкою. Всередині лежить мертвий чоловік. Намагаюся робити свою роботу як ніколи сумлінно. Я, дрібна, з маленькими долонями, якими раніше не могла відкрити навіть банку з квашеними огірками. Я зашиваю їх усіх так, щоб ніхто і ніщо не дозволило їм вибратися назовні. Ні в цьому, ні в тому світі.

 

***

Одного дня стара каже: «Пора йти». Я не озиваюся, бо що можу сказати? Вони позбавили мене спогадів, зруйнували, як хатину старої. І все, що залишилося всередині — це осколки, яких ліпше не торкатися, щоб не поранити себе ще більше. Та тієї ночі мені сниться дім. Сниться, що я прокидаюся у своєму ліжку, поруч з Тарасом, поруч з дитиною. Все так виразно, я навіть відчуваю їхній запах.

Знаю, що сплю. Хоча могло б бути й навпаки. Адже уві сні я могла б подумати, що це зашивання мусульманських трупів у свинячі шкури — кошмар, а пробудження в ліжку у себе вдома, в країні, де нема війни, — реальність.

Сон про дім, який я мала, змінює все. Хоча єдина реальність, яку знаю зараз, пахне кров’ю, трупами і мерзлою землею, я згадую своє попереднє життя. Коли наступного разу за сніданком стара знову повторює «час іти», я дивлюся на поодинокі сніжинки, що кружляють за вікном. Її голос здається іншим — слабшим, менш чітким, ніби долинає до мене здалеку. Я лише киваю головою.

Того дня, після сніданку, ми встаємо з-за столу і виходимо. Не озираємося. Йдемо вперед по замерзлій безплідній землі до краю містечка, а потім далі. А що триває безчасся, наша подорож нагадує перетин лабіринту, завбільшки з другу за величиною країну в Європі.

Поки час знову не зрушить з місця, наша подорож ніколи не закінчиться.

 

***

Усе змінюється того дня, коли зупиняється час Катерини Іванівни. Я дізнаюся про це на вокзалі, в натовпі, який не можу осягнути очима, в натовпі, частиною якого я є. Катерина Іванівна осувається на землю, а її серце зупиняється. Знаю, а може, лише вірю, що до неї долітають мої останні слова, точніше, те єдине слово, яке я тримала у собі для неї протягом усього цього безчасся.

Як тільки час рушає, він тече швидко, немовби намагався надолужити втрачене. Через кілька годин я вже на кордоні. Тарас, Аліса — я бачу їх на тому боці. Вони чекають мене. Нас ділить кілька кроків. Мала показує на мене пальцем. Тарас витирає обличчя. Хоч я зовсім нічого з собою не маю, ці кілька кроків здаються мені нездоланними. Так само, як пройти крізь обертові двері. А досить легко штовхнути їх стегнами. Я робила це сотні разів на станціях метро, в музеях, офісах, парках розваг чи аеропортах. Один легкий рух.

Я натискаю на метал усією вагою свого тіла. Здається, ця мить триває вічність, та я врешті роблю крок уперед.

 

З польської переклала Наталка Римська

Перейти к содержимому