Trzecia nagroda w konkursie "My po 24 lutego"

Autorem opowiadania jest Władysław Jakuszew

Przełożyła Katarzyna Kotyńska


Powiadano, że taki cud zdarzył się tylko raz w historii ludzkości. Bóg zabrał do nieba proroka Eliasza jeszcze za życia, unosząc go do raju na ognistym rydwanie, zaprzężonym w czwórkę skrzydlatych koni.

I teraz oto my jechaliśmy na ognistym rydwanie, pięćdziesięciu czterech świadków cudu Bożego, pomiędzy światami żywych i umarłych…

Tylko ośmioro z nas umiało walczyć, kolejnych dwanaścioro kiedyś służyło w wojsku i kilka razy strzelało z karabinu, wszyscy inni wieczorem po raz pierwszy wzięli broń w ręce, a już o poranku jechali powstrzymać natarcie rosyjskiego ciężkiego sprzętu.

Nie byliśmy pierwsi… Pierwszy samochód nie dojechał. Osiemdziesiąt rakiet z rosyjskiego Grada przecięło niebo i zderzyło się z zamarzniętym polem. Osiemdziesiąt ognistych kwiatów z ogłuszającym hukiem rozkwitło na polu wysypanym drobnymi grudkami śniegu. Diabelskie piękno. Dwa z nich wybuchły na drodze, akurat przed uralem, którym jechała grupa z kompanii wsparcia ogniowego. Trzech żołnierzy zginęło na miejscu, sześciu zostało rannych, z dziesięciu odniosło lekkie obrażenia i kontuzje.

„Nie dojechali” – powiedział nam krótko Ragnar, dowódca kompanii, wskazując na samochody medyków, które po rozmarzłym brudzie wypełzły z obozowiska batalionu i popędziły na wschód. „Nasza kolej”.

Przemknęliśmy się i teraz niepewnie błądziliśmy po wnętrzach wielkiego wiejskiego klubu z kolumnami, zbudowanego w stylu „stalinowskiego empire’u”.

Przez drzwi wchodzili ludzie z piechoty morskiej, którzy jako pierwsi zetknęli się z wrogiem w Zaczatiwce. Kolumna, na którą się natknęli, liczyła z pięćset pojazdów pancernych. Rosjanie z marszu rozwinęli szyk bojowy i wbili się w lewą flankę piechoty morskiej, której nie osłaniała artyleria i która nie miała nic oprócz kilku dziesiątków jednorazowych granatników. Jedną kompanię Rosjanie zmiażdżyli od razu, dwie inne trzymały się do wieczora, a potem ledwie pół batalionu przeszło za rzekę i przez całą noc wycofywało przez pola aż do nas, do Jewheniwki. Właśnie tu, razem z tymi ludźmi, wykończonymi, przemarzniętymi, mieliśmy zatrzymać wroga i trzymać go tak długo, jak będzie to potrzebne na stworzenie za nami nowej linii obrony.

Nasi dowódcy mieli nadzieję, że będziemy mieć czas przynajmniej do wieczora, ale minęły dwie godziny i usłyszeliśmy warkot pojazdów wroga. Rosjanie rozdzielili się. Część pojazdów została w zajętym przez nich Petriwskim, a ponad 200 jednostek sunęło ku nam, żeby nas zniszczyć, spalić, nawinąć na gąsienice.

Ilu nas tam w sumie było? Nieco ponad 200 ludzi i dwa samobieżne stanowiska artyleryjskie, które zastygły w centrum wsi, czekając na wyznaczenie pozycji bojowych.

Groźny ryk pojazdów był coraz bliżej, a my nie zdążyliśmy przygotować żadnych pozycji. Nie mieliśmy porządnego blindaża, pod którym można by się schować, żadnego okopu. Rzuciliśmy się na pomoc piechocie morskiej, rozładowującej amunicję, a kierowca ciężarówki, który ją przywiózł, biegał dookoła nas i drżącym głosem prosił: „Szybciej, chłopcy, proszę was, szybciej… szybciej!!!”.

Marzec był chłodny, a dzień taki piękny, słoneczny. Ludzie porzucili Jewheniwkę i powietrza nie mącił pył z pieców opalanych węglem, nie wznosiły się dymy ognisk z uprzątniętych łodyg kukurydzy, nie pojawiały się domieszki zapachu szaszłyków, które mógłby smażyć ktoś z tutejszych, gdyby nie wojna. Zdawało się, że od zbliżającego się straszliwego ryku to nienaturalnie czyste powietrze zaczyna wibrować i tłuc się rytmem werbli. Te uderzenia doprowadzały do szaleństwa. Kierowca ciężarówki zapłakał. Nie czekając, aż zdejmiemy ostatnią skrzynkę, wskoczył za kierownicę i popędził drogą, ale w złą stronę. Gnał wprost na wroga, tam, skąd dolatywał ryk i brzęk. Chomik wyskoczył przed ciężarówkę, machając rękami, ale kierowca ominął go i docisnął gaz. Patrzyliśmy, jak ciężarówka leci ulicą i znika na zakręcie przy końcu wsi. Niedługo potem rozległy się strzały z karabinu i dwa wybuchy.

Zrozumieliśmy, w Jewheniwce polała się pierwsza krew. To wytrąciło wszystkich ze stuporu.

„Naprzód! Zajmujemy pierwsze chaty!” – krzyknął dowódca 503. batalionu piechoty morskiej.

Gwizd zagłuszył jego głos. Na nasze głowy spadły pociski pierwszej salwy artylerii wroga.

Pociski lądowały, rozpryskując asfalt wiejskich ulic, całym swoim ciężarem przebijały dachy domów i, wybuchając, wyrywały się na zewnątrz razem z okiennymi ramami. Szyby zespolone pękały w drobne szklane puzzle, zwykłe szyby rozpadały się w ostre noże.

Padłem pod ścianę wiejskiej biblioteki i słuchałem śmierci nadciągającej na wieś przy wtórze klaskania gąsienic. Spory odłamek z paskudnym brzdęknięciem ściął skórę z mojego palca, uderzył w ścianę, odskoczył i, wyczerpany, wylądował koło głowy leżącego za mną Pomidora.

Spojrzałem na swoją kość, bialutką, jakby starannie oskrobaną rzeźnickim nożem, i wsadziłem zakrwawiony palec do ust, usiłując powstrzymać krwawienie.

Pomidor złapał parujący jeszcze odłamek przez rękawicę taktyczną i rzucił do mnie:

„Łap, to twoje”.

Uśmiechnąłem się do niego krwawym wampirzym uśmiechem.

Czołgi otoczyły wieś z dwóch stron i znaleźliśmy się pod ich ogniem krzyżowym.

Nasze działa samobieżne zaczęły się odgryzać i na dwóch rosyjskich czołgach rozkwitły ogniste kwiaty uwieńczone dymem.

Rosjanie wiedzieli, że nasze granatniki mają zasięg 600 metrów, dlatego stanęli jakieś osiemset metrów od nas i urządzili sobie strzelnicę. Ale ludziki ze strzelnicy nie przyjęły wyznaczonej im roli i ruszyły na czołgi, naprzód, na setki śmiercionośnych pojazdów. Ludzie biegli pod huraganowym ogniem, biegli, by dotrzeć na odległość strzału.

Ja też pobiegłem. Z naprzeciwka nieśli naszego dowódcę. Ragnar był cały we krwi, nie wiedziałem, czy żyje. Do Ragnara podbiegł jeszcze jeden żołnierz. Wcisnął mi w ręce jednorazowy granatnik nieznanego mi systemu – uwolnił ręce, żeby pomóc w przenoszeniu rannego. Za Ragnarem nieśli jeszcze kilku innych zakrwawionych żołnierzy. Czterech chłopaków niosło na brezentowych noszach jakiegoś gościa bez nogi, a za nimi szedł piąty, trzymając tę brakującą nogę. Nie znałem rannego, był z innej kompanii. Nie znałem tych, którzy go nieśli. Nie wiedziałem, czy przeżyje. Nie wiedziałem, czy ja przeżyję. Wiedziałem tylko, że mam granatnik i teraz moja kolej biec na czołgi.

Dobiegłem do chaty na samym skraju wsi. Dalej była wąska linia porośniętych szuwarami, mizernych jeziorek. Właśnie ta linia nas ratowała, nie pozwalając wrogim BWP wjechać do wsi pod osłoną czołgów i nas rozstrzelać. No i proszę, BWP dokładnie przede mną, na wyższym brzegu, na najdalszym końcu jeziorka. Chciałem strzelić z zagranicznej szatańskiej rury, ale nie umiałem jej odpalić. Zastygłem, usiłując zrozumieć, co i w jakiej kolejności trzeba otworzyć i nacisnąć, żeby granatnik wystrzelił. W BWP mnie zauważyli. Nie mogłem tego wiedzieć. Pewnie poczułem przez skórę. Albo szepnęły mi słówko suche trzciny, rozczochrane powiewem wiatru. Padłem na ziemię, a ściana chaty przede mną rozpadła się w proch tynku i odłamki cegieł. Działko automatyczne z BWP waliło we mnie. Wśród krwawego ceglanego pyłu wypełzłem na podwórze i schowałem się za domem. Przez cały budynek nie mogli mnie już z tego pojazdu dostać. Działko było za słabe, żeby przebić się przez kilka ścian z porządnych cegieł, ale…

Dla lufy czołgu dom nie stanowił przeszkody. Widziałem to i mogłem zaświadczyć na sądzie ludzkim i Bożym, bo dom na prawo od tego, za którym się chowałem, przed chwilą złożył się do środka, jakby był zbudowany z tej samej trzciny, która ostrzegła mnie swoim szelestem.

Co działo się tymczasem dokoła mnie? Nie wiedziałem. Może wróg przedarł się już do wsi, atakując z innej strony, gdzie nie było niemożliwej do pokonania przez pojazdy linii jezior? Skąd miałem wiedzieć. Była to taka sama zagadka, jak granatnik, z którego nie umiałem strzelać. Nie interesowało mnie to w huku i świstach kul i pocisków. Ogłuszyły mnie i zmusiły do postrzegania rzeczywistości sekunda po sekundzie. Po co mi wiedza, czy wróg jest gdzieś z tyłu, skoro widzę go przed sobą właśnie w tej chwili i skoro życia nie planuję na dłużej niż na sekundę, którą tak trudno przeżyć.

„Mój” dom będzie następny. Tyle wiedziałem. Ale dokąd biec? Za domem był płot, nie miałem czasu przez niego przełazić. Tkwiłem w pułapce, na podwórzu jak w escape roomie, z którego trzeba znaleźć wyjście. Ale przecież każda łamigłówka ma jakieś rozwiązanie. Tak jest zbudowany świat, tak było i tym razem. Przy płocie stał kurnik, o jego ścianę opierała się drabina. Pobiegłem do niej, wspiąłem się na dach kurnika, żeby zeskoczyć z dachu za płot i… wpadłem do środka. Słabowity dach nie wytrzymał mojej wagi. Nie ważę dużo, ale miałem kamizelkę kuloodporną, hełm, karabin, rurę granatnika na ramieniu. Wystarczyło, żeby pokryte papą deski popękały, a w niebo, gubiąc pióra, poleciały zapomniane przez gospodarza kury. Uderzyłem nogą w tylną ściankę kurnika i deska się przesunęła, staranowałem ramieniem, i wypadłem na zewnątrz, w zapłocie, żeby zobaczyć, jak dom, za którym się przed chwilą chowałem, przestał istnieć.

Raz za razem biły nasze działa i już z dziesięć czołgów i BWP napastników płonęło, a ukraińskim samobieżnym pozycjom jakimś cudem udawało się unikać wrogiego ognia.

Trzymaliśmy się. Desant wroga dwukrotnie zeskakiwał z pojazdów i ruszał naprzód, i za każdym razem go odpieraliśmy. Koło klubu ze stalinowskimi kolumnami zginął dowódca 503. batalionu. Uderzył w nas Grad, zasypała nas rakietami para helikopterów wroga, ale kryliśmy się za ocalałymi jeszcze budynkami i nie ustępowaliśmy.

Całun zmierzchu opadł na naszych zmarłych i na ciała Rosjan, które walały się jak popsute lalki wokół ich płonących pojazdów. Całun zmierzchu okrył również i nas, i wystraszył Moskali. Chyba nie wierzyli, że w tej zrujnowanej wsi, w tym Armagedonie, można przeżyć, i bali się, że pod osłoną nocy nasze dusze wyjdą z gruzów zburzonych domów i żywcem powloką ich na tamten świat? Kolumny wroga wycofały się, pozostawiły nas sam na sam z piętnastostopniowym mrozem, byśmy dygotali wśród ruin i tulili się do siebie w próbach zachowania żałosnych resztek ciepła, które jeszcze tliło się w naszych ciałach.

Nowy dzień zaczął się od kolejnego ostrzału i ataków lotniczych. I znów zawirowała karuzela wojny.

Pocisk czołgowy wpadł w okno szkoły, przebił drzwi do klas, położonych naprzeciwko siebie, i wyleciał przez drugie okno, a fala powietrza, które pocisk za sobą ciągnął, uderzyła w ocalałe jeszcze szyby i wszystkie równocześnie wyleciały w powietrze milionami lśniących w porannym słońcu paciorków.

I znów krążyły dwa samochody naszych medyków, wywożąc po jedynej nie odciętej przez wroga drodze zabitych i rannych, ułożonych jeden na drugim, gdzie wciąż żywi obejmowali zmarłych.

Nie zgubiłem tamtego granatnika, z którego nie umiałem strzelać, i Stiopa Jasny zbił z niego BWP wroga, puścił rakietę łukiem i trafił w cel, w który praktycznie nie było szans trafić. I gdyby Stiopa nie trafił, na wieki wbilibyśmy się w ścianę chaty, w której schroniliśmy się przed ogniem wroga.

W zamęcie walki szukaliśmy Chomika, który zniknął. Ten górnik z Doniecka zobaczył w chlewiku świnię, zostawioną przez gospodarzy uciekających przed wojną, i był zajęty karmieniem jej dynią, znalezioną w tym samym chlewiku. Pół godziny później ściskaliśmy statecznego Profesora w pokrytych pyłem okularach, który wyciągnął spod ognia rannego w nogę Kanapkę.

Kiedy kolejny raz ruszyła na nas rosyjska piechota i zapanowała cisza, bo armaty wroga nie strzelały w obawie przed trafieniem swoich, Stiopa Jasny krzyknął: „Moskale, poddawać się!”.

Roześmialiśmy się i Rosjanie jakby przestraszyli się tego śmiechu i nie mieli odwagi iść naprzód.

„Stiopa, po co ty do nich krzyczałeś, żeby się poddawali? Myśmy nie mieli szans przeżyć. Oni mieli więcej pojazdów opancerzonych niż my ludzi!”.

„A co miałem krzyczeć?” – zapytał Stepan.

Czekaliśmy wieczora, który powinien wystraszyć Rosjan tak, jak poprzedniego dnia, ale do zachodu słońca były jeszcze trzy długie godziny. Trzy godziny rozciągnięte w wieczność, gdzie każda sekunda była przesiąknięta setkami kul i odłamków. Rzeka śmierci nieustannie gęstniała, ale dowiedzieliśmy się, że z północy idzie nam na pomoc ugrupowanie pancerne naszej 95. brygady desantowo-szturmowej.

Desantowcy mieli tylko trzy czołgi wobec czterdziestu rosyjskich, ale Rosjanie uciekli. Ich sprzęt grzązł w roztajałych od rana zaoranych polach, porzucali go i biegli. Ich „towarzysze broni”, którym udawało się jechać, nie zatrzymywali się po pozostałych, więc tamci biegli, ślizgając się w błocie, a my strzelaliśmy im w ślad.

I znów zapadła noc, zmywając atramentem mroku krew z ulic i okolic wsi. Szukaliśmy domów, które wciąż jeszcze miały dach, żeby rozlokować się na noc, i po długich wędrówkach znaleźliśmy jeden. Wraz z szóstką pobratymów zaczęliśmy się układać do snu wśród potłuczonego szkła i zbitego tynku. I tu w radiu rozległo się: „95. wycofuje się drogą na zachód. Nie strzelać. Swoi. 95. wycofuje się…”.

Po tym komunikacie już nie spaliśmy. Desantowcy odchodzili, a my zostawaliśmy, żeby umrzeć. Nie mieliśmy już nic przeciwczołgowego. I działkom zostało po kilka nabojów. Przyjdzie ranek – umrzemy. Więc jaki jest sens tracić resztkę życia na sen? Siedliśmy pod ścianą, stykając się ramionami. Dygotaliśmy z zimna i myśleliśmy o życiu. O tym, czego pragnęliśmy i nie odważyliśmy się zrobić, o tym, co planowaliśmy, o czym marzyliśmy.

Nie rozmawialiśmy, bo rozmowy nie miały sensu. Minęło kilka godzin i w tej absolutnej ciszy znów zaszumiało radio: „Zwiad, zbiórka koło szkoły. Wycofujemy się. 503 batalion czeka na pojazdy i też wychodzi”.

Na początku było słowo, tak mówi Biblia. I to jest sama prawda. Kilka słów przez radio podarowało nam życie, podarowało przyszłość, podarowało cały świat. Za nami utworzono już linię obrony, zdolną do powstrzymania opancerzonej lawiny, która waliła w nas przez dwie niekończące się doby. Powstrzymaliśmy ją, nie przepuściliśmy dalej, nie pozwoliliśmy zniszczyć kolejnej wsi, kolejnego miasta, połknąć kolejnego kraju. Nie pozwoliliśmy rosyjskiej hołocie zabijać, katować, gwałcić. Nasz opór miał sens. A teraz odejdziemy, nie zapominając o żadnym z naszych martwych towarzyszy, a ciała potworów, które przyszły z moskiewskich bagien, pozostaną na drogach i będą dalej leżeć na tym donieckim czarnoziemie.

Poszatkowany przez Grady ural przyjął nas na swoją pakę. Jedni siedli na ławach, inni – im na kolanach. Reszta stała. Ja siedziałem na tylnym skraju i trzymałem się za kamizelkę kuloodporną tego, kto tkwił przede mną. Ktoś inny trzymał z kolei za kamizelkę tamtego, który mało w tym tłoku nie spadał na mnie.

W parach tylnych kół było po jednym kapciu, i kiedy ruszyliśmy, tamte felgi tłukły się po drodze, którą znów skuł nocny mróz. Koła stukały w jednym rytmie z naszymi sercami, przebite opony szeptały: „Żywi… żywi…”. Przez posiekaną odłamkami na strzępy plandekę lśniły gwiazdy.

Ciężarówka jechała z wyłączonymi reflektorami i zdawało nam się, że tkwimy w czarnej otchłani, że płyniemy między niebem a ziemią. Od tarcia przebite koła zaczęły się palić, i nasz pojazd przemienił się w ognisty rydwan. Ogień to przycichał, zanurzając nas w mroku, to rozpalał się, przywołując purpurowe światło i przedziwne cienie. Ognisty rydwan…

Powiadają, że prorok Eliasz był sprawiedliwym mężem, dlatego zasłużył na taką łaskę. Czym my zasłużyliśmy? Nie wiem. Wielu moich pobratymów spośród tych, którzy wtedy przeżyli, już poszło do nieba. Od ponad trzech miesięcy jest u Boga kierowca urala, który wywiózł nas tamtego dnia. Ale ja wciąż żyję. Może to właśnie mnie sądzone jest zostać jednym z tych, którzy zamkną wrota piekieł, otwarte przez putinowskie armady. Może jest w tym Boży plan. Może jestem jednym z nich…

PS Jest listopad i kończę pisać to opowiadanie, siedząc na podłodze kijowskiego metra. Na miasto idzie trzecia fala pocisków manewrujących. Kilka metrów ode mnie dwudziestka ukraińskich nastolatków zaczyna śpiewać Czerwoną kalinę i wszyscy wokół nich podchwytują pieśń. Ukraina walczy i Ukraina zwycięży. Mogę nie mieć pewności, czy dożyję tego zwycięstwa, ale nie mam nawet cienia wątpliwości, że to zwycięstwo nadejdzie.     

Третя премія

ВОГНЯНА КОЛІСНИЦЯ

Владислав Якушев

Казали, що таке диво було лише раз в історії людства. Пророка Іллю Бог забрав на небо живим, піднявши до раю на вогняній колісниці, запряженій четвіркою крилатих коней.

І от тепер ми їхали на вогняній колісниці, п’ятдесят чотири свідка чуда Господнього, поміж світами мертвих та живих…

Тільки восьмеро з нас вміли воювати, ще дванадцятеро колись служили в армії і кілька разів стріляли з автомата, всі інші ввечері вперше взяли до рук зброю, а вже зранку їхали закривати прорив російської важкої техніки.

Ми не були першими…Перша машина не доїхала. Вісімдесят ракет з російського «Граду» перекреслили небо і зіштовхнулись із замерзлим полем. Вісімдесят вогняних квіток оглушливо розкрились на побіленій рідкою сніговою крихтою землі. Диявольська краса. Дві з них вибухнуло на дорозі якраз перед «Уралом», на якому виїхала група з роти вогневої підтримки. Троє з бійців загинули відразу, шестеро отримали поранення, з десяток – легкі травми та контузії.

„Не доїхали” – просто сказав нам ротний Рагнар – вказуючи на машини медиків, які по розмерзлому бруді виповзли з похідного табору батальйону та помчали дорогою на Схід. – Наша черга.

Ми проскочили і тепер розгублено товклись посеред великого сільського клубу із колонами, побудованого у стилі Сталінський ампір.

У двері входили морпіхи, які першими зустріли ворога у Зачатівці. Колона, із якою вони зіштовхнулись, налічувала десь п’ятсот одиниць броньованої техніки. Росіяни з ходу розгорнулись у бойові порядки та врізались у лівий фланг морських піхотинців, яких не прикривала арта і в яких не було нічого, крім декількох десятків одноразових гранатометів. Одну роту росіяни зім’яли одразу, дві інші тримались до ночі, а потім заледве пів батальйону відступило за річку і всю ніч по полях відходили сюди, у Євгенівку. Саме тут ми спільно із вимученими замерзлими морпіхами мали зупинити ворога і тримати стільки, скільки буде потрібно, щоб створити позаду нас нову лінію оборони.

Наші командири надіялись, що буде час хоча би до вечора, але минуло дві години і ми почули гул ворожої техніки. Росіяни розділились. Частина техніки залишилась у захопленому ними Петрівському, а понад 200 одиниць насувались зараз на нас, щоб знищити, спалити, намотати на гусениці.

Скільки нас загалом було? Трохи більше як 200 людей і дві самохідні артилерійські установки, які завмерли у центрі села, очікуючи, доки для них визначать бойові позиції.

Загрозливе ревіння техніки наближалося, а ми не встигли підготувати ніяких позицій. У нас не було жодного бліндажа, де можна заховатись, жодного окопу. Ми кинулись допомагати морпіхам розвантажувати боєприпаси, а водій вантажівки, яка їх привезла, бігав навколо нас і тремтячим голосом просив: «Швидше, хлопці, будь ласочка швидше…швидше!!!»

Березень був холодним, а день таким яскравим, сонячним. Люди залишили Євгенівку, і її повітря не бруднив дим з пічок, у яких палили вугіллям, не креслили дими від вогнищ під згромадженим бадиллям кукурудзи, не розбавляли пахощі шашлику, який міг би смажити хтось із селян, якби не було війни. Здавалося, що від страшного реву, що наближався, неприродно чисте повітря почало вібрувати і битись у барабанні перетинки. Ці удари зводили з розуму. Водій вантажівки заплакав. Не чекаючи, доки ми знімемо останній ящик, він скочив за кермо і помчав по дорозі, але не в ту сторону. Він летів просто на ворога, туди, звідки лунало гудіння та брязкіт. Хом’як вискочив перед машиною, махаючи руками, та водій оминув його і натиснув на газ. Ми дивились, як вантажівка летить по вулиці і зникає за поворотом на виїзді з села. За якийсь час почулися постріли з кулемета та два вибухи.

Ми зрозуміли, перша кров у Євгенівці пролилася. Це вивело всіх зі ступору.

„До бою! Займаємо крайні хати!” – закричав командир 503-го батальйону морської піхоти.

Його голос заглушив свист, і на наші голови впали снаряди першого залпу ворожої артилерії.

Снаряди лягали, розбризкуючи асфальт сільських вулиць, важкими гирями пробивали дахи будинків і, вибухаючи, виривались назовні разом із віконними рамами. Скло зі склопакетів перетворювалось на дрібні скляні пазли, звичайне скло-трійка розліталось гострими ножами.

Я заліг під стіною сільської бібліотеки і слухав смерть, що насувалась на село, ляскаючи траками. Чималий осколок із противним «вжиинь» зрізав шкіру з мого пальця, вдарився у стіну, одскочив від неї і, знесилений, впав біля голови Помідора, який лежав позаду мене.

Я подивився на свою кістку, що біліла, ніби ретельно очищена ножем м’ясника, і сунув скривавлений палець до рота, намагаючись зупинити кров.

Помідор підхопив ще паруючий осколок рукою у тактичній рукавиці і кинув у мене:

„На, то твоє”.

Я посміхнувся йому кривавою усмішкою вампіра. Танки обійшли село з двох сторін, і ми опинились під їх перехресним вогнем. Огризнулись наші САУ, і два російські танки замаїлись вогняними квітами та задимілись.

Росіяни знали, що наші гранатомети стріляють на 600 метрів, тому встали від нас на відстані метрів вісімсот і влаштували тир. Але фігурки з тиру не прийняли відведену їм роль і пішли на танки, вперед, на сотні смертоносних машин. Люди бігли під шквальним вогнем, бігли, щоб дістатись на відстань пострілу.

Я теж побіг. На зустріч мені несли нашого командира. Рагнар був весь у крові, і я не знав, чи він живий. До Рагнара підбіг ще один боєць. Він тицьнув мені у руку одноразовий гранатомет невідомої мені системи – звільнив руки, щоб допомогти нести пораненого. За Рагнаром несли ще кількох бійців, що стікали кров’ю. Четверо несли на брезентових ношах якогось дядька без ноги, а позаду брів п’ятий, тримаючи ту ногу, якої дядькові не вистачало. Я не знав пораненого, він був не з нашої роти. Я не знав хлопців, які його несли. Я не знав, чи він виживе. Я не знав, чи виживу я. Я знав лише, що в мене є гранатомет і тепер я маю бігти на танк.

Я добіг до хати на самому краю села. Далі була тоненька лінія порослих шуваром, худих озерець. Саме ця лінія і рятувала нас, не даючи ворожим БМП під прикриттям танків влетіти до села та розстріляти нас. От воно, БМП, прямо переді мною, на вищому березі, на дальньому краї озерця. Я хотів вистрілити у нього з іноземної шайтан-труби, але не знав як саме вона приводиться в дію. Завмер, намагаючись збагнути що за чим треба відкрити та натиснути, щоб гранатомет вистрілив. Із БМП мене помітили. Я не міг знати того. Можливо, відчув шкірою. Чи то нашепотів мені сухий очерет, скуйовджений поривом вітру. Я впав, і стіна хати, навпроти якої я стояв, розлетілась порохом побілки та уламками цегли. Автоматична гармата БМП била по мені. У кривавій цегляній пилюці я вповз на подвір’я та заховався за будинок. Через цілу будівлю ворожий броньовик уже не міг мене дістати. Його гармата була заслабкою, щоб подолати кілька стін з міцних цеглин, але…

Для танкової гармати будинок не був перепоною. Я бачив це і міг засвідчити на суді людському та божому, бо будинок праворуч від того, за яким я ховався, щойно склався досередини так, ніби був побудований з отого очерету, що попередив мене своїм шурхотом.

Що в той час відбувалося навколо мене? Я не знав. Можливо, ворог уже прорвався до села, атакуючи з іншої сторони, де не було нездоланної для техніки лінії озер? Звідки мені було знати. Це було такою ж таємницею, як і гранатомет, з якого я не вмів стріляти. Мене не цікавило це у грохоті та свисті куль і снарядів. Вони оглушили мене та змусили сприймати реальність посекундно. Навіщо мені знати, чи є ворог десь позаду, коли він є переді мною прямо зараз і коли життя не планується довше, ніж на секунду, яку так важко прожити.

„Мій” будинок буде наступним. Я розумів це. Але куди бігти? Позаду садиби паркан, через який я не мав часу перелізати. Я був у пастці на квест-подвір’ї, з якого мав знайти вихід. Але ж у кожної головоломки є рішення. Так побудований світ, так було і тут. Біля паркану стояв курник, до стіни якого прихилена драбина. Я побіг до неї, виліз на дах курника, бажаючи скочити з даху за паркан і… повалився досередини. Хлипкий дах не витримав моєї ваги. Я важу не багато, але на мені був бронік, каска, автомат, труба гранатомета на плечі. Цього було достатньо, щоб вкриті руберойдом дошки даху тріснули і у небо, гублячи пір’я, злетіли забуті господарем кури. Я вдарив ногою у задню стінку курника, і дошка зсунулась, навалився плечем і випав назовні, у запарканщину, для того, щоб побачити, як будинку, за яким я щойно ховався, не стало.

Раз за разом били наші САУ, і вже з десяток танків та БТРрів загарбників палали, а українським самохідним установкам якимось дивом вдавалося уникнути ворожого вогню.

Ми тримались. Ворожий десант двічі зістрибував з броні і йшов вперед, і кожного разу ми відкидали його. Біля клубу зі сталінськими колонами загинув комбат 503-го батальйону. По нам вдарив «Град», нас засипала «нурсами» пара ворожих гелікоптерів, але ми знаходили прихисток за стінами ще цілих будинків і не відступали.

Саван вечора опустився на наших мертвих і на тіла росіян, що, як зламані ляльки, валялись навколо своєї палаючої техніки. Саван вечора сховав нас і налякав москалів. Можливо, вони не вірили, що у цьому знищеному селі, у цьому армагедоні можна вижити, і боялись, що під накривалом ночі наші душі вийдуть за кришиво зруйнованих будинків і живцем потягнуть їх у потойбіччя? Ворожі колони відступили, залишивши нас на самоті із п’ятнадцятиградусним морозом, тремтіти у руїнах, притискаючись один до одного у бажанні зберегти жалюгідні крихти тепла, які ще жевріли у наших тілах.

Новий день розпочався з нового обстрілу та авіаційного удару по нас. І знову закрутилась карусель війни.

Танковий снаряд влетів у вікно школи, прошив двері класів, що були розташовані один навпроти одного, і вилетів у друге вікно, а хвиля повітря, яку снаряд тягнув за собою, штовхнула ще цілі шиби, і вони одночасно вилетіли у простір мільйонами сяючих у ранковому сонці стразів.

І знову туди-сюди снували дві наші медичні машини, вивозячи по єдиній не перекритій ворогом дорозі загиблих та поранених, разом наскладаних один на одного, де ще живі обіймали мертвих.

Я не загубив того гранатомета, з якого не вмів стріляти, і Стьопа Ясний підбив із нього ворожу БМП, пустивши ракету навісом, попавши в ціль, у яку майже не було шансів попасти. І якби Стьопа не попав, ми б навічно вкарбувались у стіни хати, в нутрощах якої заховались від ворожого вогню.

У запалі бою ми шукали Хом’яка, який зник. Цей шахтар з Донецька побачив у хліві свиню, яку залишили господарі, тікаючи від війни, і був зайнятим тим, що годував її гарбузом, який знайшов у тому ж хліві. За пів години обнімали статечного Професора у запилених окулярах, який витягнув з-під вогню пораненого у ногу Канапку.

Коли на нас вчергове пішла російська піхота і запанувала тиша, бо ворожі гармати не били, побоюючись влучити у своїх, Стьопа Ясний крикнув: „Москалі, здавайтесь!”.

Ми засміялись, і росіяни ніби злякались того сміху та не наважились піти вперед.

„Стьопа, чого ти кричав їм здаватись? У нас вижити не було шансів. В них одиниць броньованої техніки більше, ніж у нас людей!”.

„А що мав кричати?” – запитав Степан.

Ми чекали вечора, який мав би налякати росіян так, як це сталося вчора, але до заходу сонця було ще довгих три години. Три години протяжністю у вічність, де кожна секунда була просякнута сотнями куль і осколків. Потік смерті ставав усе щільнішим, та ми дізнались, що з півночі на допомогу нам іде бронегрупа нашої 95-ї десантно-штурмової бригади.

У десантників було лише три танки проти сорока російських, але росіяни побігли. Їхня техніка застрягала у відталій за день оранці, і вони кидали її та бігли. Їхні «однополчанє», яким вдалося їхати на броні, не зупинялись, щоб підібрати піших, і ті бігли, ковзаючись у бруді, а ми стріляли їм услід.

І знову спустилась ніч, змиваючи чорнилами пітьми кров із вулиць та околиць села. Ми шукали будинки, які ще мали дах, щоб розміститись на нічліг, і після довгих блукань знайшли один. Я та шестеро побратимів почали влаштовуватись до сну поміж битого скла та обсипаної штукатурки. І тут у рації пролунало: «95-ка відходить по західній дорозі. Не стріляти. Свої. 95-ка відходить…»

Після того повідомлення ми вже не спали. Десантники йшли, а ми залишались, щоб померти. У нас вже не було нічого з протитанкових засобів. І в САУшок залишилось по кілька снарядів. Настане ранок – і ми помремо. То який сенс витрачати залишок життя на сон? Ми посідали під стіною, торкаючись один одного плечима. Здригались від холоду та думали про життя. Про те, чого хотіли і не наважились зробити, про те, що планували, про що мріяли.

Ми не розмовляли, бо у розмовах не було сенсу.

Пройшло кілька годин, і у цій абсолютній тиші знову зашипіла рація: «Розвідники, збір біля школи. Відходимо. 503-й батальйон чекає на техніку і теж виходить».

Спочатку було слово, так сказано у Біблії. І це абсолютна правда. Кілька слів у рацію подарували нам життя, подарували майбутнє, подарували цілий світ. Позаду нас уже сформували лінію оборони, здатну стримати броньовану лавину, яка билась об нас дві безкінечні доби. Ми зупинили її, не пустили далі, не дали зруйнувати ще одне село, ще одне місто, поглинути ще одну країну. Не дали російській наволочі вбивати, катували, ґвалтувати. Ми були тут недаремно. І тепер ми підемо, не забувши жодного свого загиблого товариша, а тіла скажених потвор, що прийшли з московських боліт, залишаться лежати на вулицях, на цій чорній донецькій ріллі.

Пошматований «градами» «Урал» прийняв нас у свій кузов. Хтось сів на лави, хтось сидячим на коліна. Решта стояли. Я сидів на задньому борту і тримався за бронік людини, яка нависала наді мною. Хтось своєю чергою тримав за бронежилет оттого чоловіка, що мало не падав на мене через тисняву.

У парі задніх коліс було по одному пробитому, і коли ми рушили, вони били дисками по дорозі, яку знову скував нічний мороз. Колеса вистукували у ритм із нашими серцями, пробиті шини шепотіли: «Живі…живі». Крізь порізаний осколками на лахміття тент сяяли зорі.

Машина їхала не вмикаючи фар, і нам здавалось, що ми у чорній безодні, пливемо поміж небом та землею. Від тертя пробиті колеса загорілись, і наше авто перетворилась на вогненну колісницю. Вогонь то затухав, занурюючи нас у морок, то розгорявся, породжуючи багряне світло та химерні тіні. Вогняна колісниця…

Кажуть, що пророк Ілля був великим праведником, тому заслужив на таку милість Бога. Чим заслужили ми? Не знаю. Багато моїх побратимів з числа тих, хто вижив тоді, вже досягли неба. Більше як три місяці із Богом перебуває водій «Уралу», який вивіз нас того дня. Але я ще живий. Можливо, саме мені судилося стати одним із тих, хто закриє двері до пекла, відкриті путінськими армадами. Можливо, у цьому божественний задум. Можливо, я один із них…

P.S. Зараз листопад, і я дописую це оповідання сидячи на підлозі у київському метро. На місто іде третя хвиля крилатих ракет. За кілька метрів від мене два десятка українських підлітків почали співати: «А ми тую червону калину підіймемо, а ми нашу славну Україну…», і всі, хто був поруч із ними, підхопили пісню.

Україна бореться і Україна переможе. Можливо, я і сумніваюсь, що доживу до перемоги, але у самій перемозі не сумніваюсь ні на секунду.

Перейти до вмісту