Kiedy zamieszkaliśmy we własnym domu pod Czernihowem, mama zaczęła hodować kury. Miałam wtedy dziesięć lat, bardzo nie chciałam się wyprowadzać z Kijowa – tam było się z kim bawić na podwórku naszego czteropiętrowego bloku, w szkole też miałam koleżanki i kolegów, szaleliśmy na przerwach, chowaliśmy się w zakamarkach szkolnego podwórka, i opowiadali mi mnóstwo strasznych historii o tym, jak się mieszka na wsi – świnie tam chodzą po ulicach, rzucają się na ludzi, w nocy biegają dzikie psy, wściekłe rysie wyskakują z lasu i rozszarpują dzieci, które wyszły po chleb do wiejskiego sklepu, a na dokładkę są tam ogródki zarośnięte chwastami i trzeba je pielić bez przerwy przez całe lato, i stonka na ziemniakach, która je ciągle zjada, i trzeba ją zbierać do słoika i topić w rzece albo rozdeptywać na drodze, a żuki wtedy obrzydliwie mlaskają pod nogami. Ale mama powiedziała, że w takich ciasnych blokowych klitkach dzieci bardzo chorują i mój młodszy brat wiecznie kaszle, do przedszkola prawie nie chodzi, jest osłabiony, potrzebujemy słońca i zieleni.
I stonki na drodze, pomyślałam.
„Posadzimy kwiaty” – mówiła mama.
A między kwiatami będzie pełno chwastów, myślałam.
„Pod oknem będą wiśnie” – mówiła.
I wściekłe świnie będą biegać pod oknami, myślałam.
A potem w miejscu ogródka mama zrobiła trawnik, kupiła nam huśtawkę, która wisiała na starym drzewie, piasek i domek, w którym można się było schować i wyglądać przez okienko, i wysiała maciejkę, która pachniała tak, że aż kręciło się w głowie, zamiast wiśni zakwitł pod oknami stary bez, i zaczęła hodować kury.
Nasze kury były nienormalne. U wszystkich kury rosły, znosiły jajka, wysiadywały kurczęta, czasem kury były zjadane w rosole czy duszone z jabłkami,
i dorastały nowe kurczęta. A u nas – nie: naszych kur było mało, każda miała imię, znosiły jajka i umierały same ze starości, a wtedy mama zakopywała je pod krzakami jaśminu w kącie podwórza. Kurze imiona czasem się powtarzały i żyła u nas Mańka Trzecia, Tańka Druga, jak królowe. Kiedy zaczęła się wojna, po dwóch dniach mama zabrała kury do naszej piwnicy, tej, w której się ukrywaliśmy.
„Nie zostawię ich samych” – mówiła. – „A jeśli trafią w kurnik?”.
Nie wiem, co się kurom bardziej nie podobało – chłód, odgłosy wybuchów, piwnica, czy mój brat, który ze strachu czy z nudów nieustannie im dokuczał przez pręty klatek. Mama kategorycznie zabraniała nam wychodzić z piwnicy, nawet do kuchni, gdzie sama gotowała nam naszą kaszkę na strasznie słabym gazie, który ledwie się palił, taki się u nas zrobił podczas wojny.
„Nie” – mówiła. „We wsi już są Rosjanie. Ani mi się ważcie wyłazić z piwnicy”.
Tata złościł się, że nie wyjechaliśmy od razu, pierwszego dnia wojny, jak inni sąsiedzi. Mówił, że trzeba natychmiast jechać, jest dokąd – ma brata we Lwowie, znajdzie tam dla nas miejsce, już dwa tygodnie przed wojną prosili, żebyśmy przyjechali, ale mama kategorycznie się sprzeciwiła.
„A kury?” – mówiła. „Co z kurami? My wyjedziemy, a one?”.
Kury mieliśmy teraz tylko cztery, mama planowała latem kupić nowe. Nazywały się Luda, Swieta Druga, Halka i Nastia Szósta. Nastie, nie wiedzieć czemu, wiecznie u nas chorowały i zdychały.
„No i niańcz teraz kury” – powtarzał ze złością tata, kiedy praktycznie przeprowadziliśmy się do piwnicy. „Póki nas tu wszystkich te orki nie zastrzeliły. Dobrze ludzie gadają, wysłuchaj kobiety i zrób odwrotnie”.
W piwnicy robiło się coraz zimniej, chociaż nie wiem, jak to możliwe. Może dlatego, że ciągle tam siedzieliśmy, jedliśmy i spaliśmy, piwnica łapała więcej wilgoci, naprawdę nie wiem… ale czasem, długimi wieczorami, kiedy siedzieliśmy tam po ciemku, czułam, jak z głębi ziemi wyciągają się ku nam jakieś pradawne, zimne ręce, chwytają za gardła i duszą.
Te wieczory w piwnicy były najgorsze. Świecy nie zapalaliśmy, oszczędzaliśmy telefony. Brat spał, on ciągle spał, kiedy tylko nie dokuczał kurom albo nie grał na telefonie. Rodzice rozmawiali o swoich sprawach i ich rozmowy były niedobre, straszne. Wiedziałam, że nie warto nic mówić, wtrącać się, komentować – bo wtedy zaczynali strasznie krzyczeć.
Któregoś ranka, kiedy obudziłam się w piwnicy, nie chciałam wstawać. Leżałam w ciemności, nie wiedziałam, czy jest dzień czy noc, czułam drżące, zimne ręce mroku, które wyłażą ze ścian i zaciskają się na moim gardle, i nie chciałam wstawać, ruszać się, oddychać, żeby nie wystraszyć tych przerażających rąk, żeby mnie nie zadusiły.
Ktoś mówił coś do mnie, ale ja bałam się odezwać, żeby nie znalazły mnie ręce mroku. Ktoś mnie szturchał, ale nie odpowiadałam na poszturchiwanie, bo tylko kiedy będę całkowicie nieruchoma, ręce mroku znikną, odejdą, wreszcie ich nie będzie, oszukam je.
A potem znalazłam się na dworze i oczy bolały mnie od światła, tata trzymał mnie na rękach, obok biegła przestraszona mama i pakowała coś do samochodu, trzasnął bagażnik, ja wciąż jeszcze w odrętwieniu patrzyłam, jak wyjeżdżamy z naszego podwórka, ostrożnie, tyłem. Jak jedziemy powoli ulicą, i dopiero za pustym punktem kontrolnym, gdzie nie wiedzieć czemu nikogo nie było, pomyślałam:
„Tak po prostu przejechaliśmy?”
I powiedziałam do brata:
„Daj klatkę!”.
Brat siedział obok i trzymał na kolanach drucianą klatkę z przycichłymi kurami.
„To przez ciebie!” – powiedział i oddał klatkę.
Nie zrozumiałam, co przeze mnie – przeze mnie nikogo nie było na punkcie? Przeze mnie kury są cicho? Czy przeze mnie wreszcie wyjechaliśmy z tej piwnicy?
W Czernihowie szukaliśmy punktu zbornego dla kolumny ewakuacyjnej, wszystkie mosty przez rzekę były zbombardowane i nie było już drogi, wolontariusze przypływali łódkami i przedzierali się jakimiś sekretnymi leśnymi drogami, którymi sami byśmy nie przejechali, bo nie znaliśmy tych lasów.
Wreszcie ktoś powiedział, że może puszczą samochody przez kładkę dla pieszych.
„To kładka dla pieszych” – powiedziano tacie. „Nie wiem, czy przejadą po niej samochody. Poczekajcie, postójcie, potem powiemy”.
Pojechaliśmy do babci – mamy naszej mamy, ulica koło niej cała była zasypana jakimiś ułamkami, cegłą, betonem, szkłem, zwykłymi śmieciami. Sąsiedni dom nie miał wszystkich ścian, w dziurach widać było jakieś wiszące gałgany, ludzie krążyli wokół ruin, gotowali obiad w kociołku nad ogniskiem jakby to była zwykła rzecz.
Moja mama wyrosła na tym podwórku i kiedy zobaczyła tę zawaloną ścianę, zaczęła płakać, dusić się łzami, i za nic nie mogła przestać, chociaż ona nigdy nie płakała, w ogóle, ani podczas wojny, ani przed wojną, nigdy.
Wygrzebaliśmy się z samochodu, babcia już wybiegła do nas na dwór, a mama nie wysiadała, i baliśmy się do niej odezwać, i cały czas rozmawialiśmy
z babcią, żeby nie zobaczyła, jak mama płacze i płacze, i płacze.
Jakąś godzinę później zadzwonili do taty. Można jechać przez kładkę dla pieszych, powiedzieli, wytrzyma. I od razu pojechaliśmy, nawet nie zdążyliśmy spokojnie pożegnać się z babcią, tylko pospiesznie, w biegu.
Ale nie zdążyliśmy.
Samoloty już latały i zrzucały bomby, i wyły ocalałe syreny, i wyły nisko nad nami samoloty, mama odwróciła się do nas z przedniego siedzenia, nachyliła się, objęła nas, zasłoniła sobą, coś szybko szeptała, nie rozróżniałam słów.
Staliśmy tak, tata bał się teraz jechać i to było bardzo straszne. A potem tata nie wytrzymał i jednak pojechał na most. Zatrzymali go na posterunku kontrolnym.
„Nie przejedziecie” – mówili mu. „Most nie wytrzyma, most już jest uszkodzony! I nie wyjedziecie z miasta, strzelają, nie jedźcie!”.
Wtedy coś wybuchło bardzo blisko, wszyscy się skulili.
„Znowu walą po moście” – ktoś powiedział. „Ten też chcą, ostatni już, paskudy”.
I tata pojechał.
Drżałam, mama obejmowała nas, czułam każdą belkę mostu i przerażającą pustkę pod nami, i gdzieś w głębi – zimną rzekę. Słyszałam jej szum, jej lodowatą wodę, czułam, jak most wibrował pod naszymi kołami całą swoją konstrukcją, czułam cały jego beton
i jego zbrojenia… Jak dygocą, jak za moment się zawalą.
Ale most się nie zawalił.
Przejechaliśmy go do końca i pojechaliśmy dalej. I samoloty dalej latały, ale wybuchy oddalały się, cichły, gdzieś tam, za nami, i mama usiadła spokojnie, patrzyła przed siebie.
Myślałam – jesteśmy uratowani, już po wszystkim, nareszcie, teraz normalna droga i będzie ratunek, a brat zaczął marudzić, że chce pić, ale za wcześnie się ucieszyliśmy, za wcześnie, po prostu nie wiedzieliśmy, nie mieliśmy pojęcia, gdzie są nasi, gdzie nie nasi, przecież każdego dnia wszystko się zmieniało.
Mama akurat odwróciła się do nas, pokazywała coś przed nami:
„O, tam, widzicie?”.
Nie widzieliśmy, pochyliliśmy się, patrzyliśmy
w szczelinę między siedzeniami, próbując dostrzec, co ona nam pokazuje, i wtedy zaczęli do nas strzelać. Strzelali gdzieś z boku, brat wrzeszczał, tata krzyknął: „Wszyscy na dół! Na dół!” A potem wszystko działo się bardzo szybko, kilka sekund, których nie da się opisać, samochód ruszył jakoś bokiem, znów strzelali, pękały szyby, brat wrzeszczał. A potem staliśmy i nie rozumiałam, co się dzieje, a mama krzyknęła gwałtownie:
„Bierzcie kury, idźcie przodem! Pilnujcie kur! Przestraszyły się!”.
Wysiedliśmy, mama nas poganiała
„Biegiem! Biegiem! Prosto przed siebie!”.
Biegliśmy.
„Pilnujcie kur” – słyszałam, ja niosłam dwie i brat dwie.
„Biegiem, bo kury się boją! Jeszcze pozdychają!” – słyszałam krzyk mamy.
Biegliśmy.
„Pilnujcie kur!”
„Czemu tak się złości?” – myślałam i biegłam, bałam się na nią obejrzeć, mówiła z taką złością, jakiej nigdy wcześniej nie słyszałam.
Nie wiem, ile tak biegliśmy – jeśli wcześniej w samochodzie czas się skurczył, to teraz się rozciągnął i ciągnął jak wieczność. My biegliśmy, mama nas poganiała, kury trzepotały w moich rękach.
Znaleźli nas nasi żołnierze.
„Jesteście sami?”
„Nie, nie” – mówiłam. „Tam jest mama”.
Ale mamy nie było, i mgła przesłaniała drogę, zimna taka mgła, nie było widać samochodu, drogi, mamy też nie było.
„Musi gdzieś tu być!” – mówiłam. „Przecież na nas krzyczała!”.
Ale nigdzie jej nie było i zabrali nas, obiecując, że poszukają i będą wołać, ale nie znaleźli. Ktoś jechał do Kijowa i żołnierze powiedzieli:
„Zabierz dzieci!”
Nie chciałam iść, wiedziałam, że gdzieś jest mama, ale obiecali, że mamę wsadzą do następnego samochodu.
Uwierzyłam im – to przecież nasi.
W Kijowie oddali nas wolontariuszom. Następnego dnia jechaliśmy pociągiem do Lwowa, odprowadzili nas wolontariusze, proponowali nam jedzenie i picie, nie chcieliśmy, znowu czułam się jakbym zastygła, zdrewniała, prosiłam tylko, żeby nakarmili kury, i jeszcze kurom trzeba dać wodę, one muszą pić. Kury zostały przeniesione z drucianych klatek do transporterów dla kotów, po dwie do transportera. Nieśliśmy je z bratem. Ja – białe, Ludkę i Swietkę Drugą, a brat jarzębate – Halkę i Nastię Szóstą.
Pociąg jechał całą noc. W pociągu było ciemno. Siedzieliśmy w ciemnym przedziale, ja przy oknie, brat koło mnie, postawił transporter z kurami na podłodze, ja trzymałam swój na kolanach i czułam, jak od czasu do czasu kury niespokojnie się tam w środku trzepocą. Na dużych stacjach pociąg przejeżdżał przez zwrotnice, które tak głośno stukały pod kołami –
zupełnie jak odległe salwy.
Brat zasnął na siedząco, ja całą noc nie spałam, patrzyłam na światła przydrożnych stacyjek, sygnały nocnych przejazdów, które mijaliśmy, nieznane mi, obce przystanki.
We Lwowie czekała na nas nasza druga babcia. Płakała, całowała nas, dokądś nas prowadzili, wieźli, zabrali mi kury, ktoś niósł kury w transporterze dla kota, szukałam ich, cały czas się rozglądałam.
Rano obudziłam się w mieszkaniu, było cicho i przestronnie, ostrożnie przeszłam po chłodnej podłodze i spytałam babcię:
„Gdzie nasze klatki dla kur? Są?”
„Są” – powiedziała babcia. „Kury siedzą na balkonie. Klatki schowałam, po co ci one?”
„Przecież będziemy uciekać dalej… kiedy tutaj zaczną strzelać…” – wyjaśniłam. „Trzeba będzie zabrać kury”.
We Lwowie było bardzo spokojnie i bardzo jasno. Siedziałam przy oknie i patrzyłam, jak ludzie chodzą po ulicach. Patrzyłam, w co są ubrani, patrzyłam na ich twarze, kiedy śmiali się i rozmawiali.
Nie pytałam więcej o mamę i tatę.
Strach było pytać.
Ale babcia sama nam powiedziała.
Pod wieczór przyszła do nas, trzymała w ręku telefon i płakała.
„Znaleźli ich” – powiedziała do mnie. „Nie bój się, nie bój się, tylko nie płacz. Żyją, tylko są bardzo ciężko ranni. Oboje byli nieprzytomni w tym samochodzie, zniszczonym, ale żyją, słyszałam, że ich wyciągnęli i wiozą do szpitala… i… wasza mama, jej nogi… Rozumiesz… dzieci… Co wyście mówili… Jej nogi… Jak ona wtedy mogła iść razem z wami?”
Коли ми почали жити в своїй хатці під Черніговом, мама завела курей. Мені тоді було десять, я дуже не хотіла туди переїжджати з Києва – в мене були друзі в дворі, в нашому будинку на п’ять поверхів, і в школі друзі були, ми гасали на перервах, ховались у закапелках шкільного двору, і вони мені розказували багато жахальних історій про те, як люди живуть в селі – свині там ходять по вулицях, на людей нападають, дикі собаки бігають ночами, скажені рисі мчать з лісу і розривають дітей, що вийшли купити хліба в сільському магазині, а ще там городи, зарослі бур’яном, який треба полоти, не спиняюсь ціле літо, і жук на картоплі, який жере її, жере, і його треба збирати в банку і топити в річці або чавити на дорозі ногами, а жуки при тому противно чвакають. Але мати сказала, що в таких квартирках – хрущовках – діти дуже хворіють, і мій менший брат вічно кашляє, в садку не тримається, хворіє, нам треба на сонце і на травичку.
І на жуки на дорозі – подумала я.
„Насадимо квітів” – казала мати.
І бур’ян ростиме між квітами – думала я.
„Вишні будуть під вікном” – казала.
І свині скажені під вікнами бігатимуть – думала я.
А потім вона посіяла траву замість городу, купила нам гойдалку, яка висіла на старому дереві, пісок і хатку з вікном, де можна було сидіти, насіяла матіоли, яка пахла так, що голова морочилась, старий бузок розцвів замість вишень під вікнами, і завела курей.
Кури в нас були ненормальні. В людей кури росли, несли яйця, висиджували курчат, часом курей їли в бульйоні чи тушили з яблуками, а нові курчата підростали. А в нас – ні: наших курок було мало, всі вони мали імена, несли яйця, і вмирали самі від старості, тоді мати їх закопувала під кущами жасмину в кутку.
Імена в курей часом повторювались, і жила в нас Манька Третя, Танька Друга, як королеви. Коли почалась війна, через два дні мати забрала курей до нашого підвалу, де ми ховались.
„Я їх самих не лишу” – казала – „А раптом в курник попаде?”.
Не знаю, що курям більше не подобалось – холод, гупання вибухів, підвал, чи мій брат, який від страху чи від нудьги вічно дражнив їх у клітках. Мати категорична забороняла нам підніматися з підвалу, навіть на кухню, де вона сама варила нам нашу кашку на страшенно слабенькому газу, що ледве горів, такий газ став у нас у війну.
„Ні” – казала вона, – „В селі вже росіяни. Навіть не смійте виглядати з підвалу”.
Батько сердився, що ми не виїхали одразу, в перший день війни, як інші сусіди. Він казав, що негайно треба їхати, є куди – його брат у Львові, в них є де нам жити, вони просили нас приїхати ще за два тижні до війни, але мати була категорично проти.
„А кури?” – казала вона, – „Як з курми? Ми поїдемо, а вони?”.
Курок було в нас тепер тільки чотири, мати планувала купити нових літом. Їх звали Люда, Свєта Друга, Галька і Настя Шоста. Насті чогось вічно хворіли в нас і дохли.
„Ну, гляди тепер курей” – казав батько сердито, коли ми фактично перейшли жити в підвал – „Поки нас тут усіх ті орки не застрелили. Ото правду кажуть люди – послухай жінку і зроби навпаки”.
В підвалі ставало все холодніше, хоча як може бути холодніше, не знаю. Може від того, що ми там постійно сиділи, їли і спали, підвал робився все мокрішим, я чесно не знаю… але часом, довгими вечорами, коли ми сиділи там без світла, я відчувала, як з глибини землі лізуть до нас якісь прадавні, холодні руки, хапають за горло і душать.
Ці вечори в підвалі були найгіршими. Свічки не світили, телефони економили. Брат спав, він весь час спав, якщо не дражнив курей або не грався в телефон. Батьки говорили про своє, і розмови їхні були погані, страшні. Я знала, що не варто нічого казати, якось вклинюватись, коментувати – бо тоді вони починали сердито кричати.
Одного ранку, прокинувшись у підвалі, я не захотіла вставати. Лежала в темряві, не знала, чи день зараз, чи ніч, відчувала тремтячі холодні руки темряви, що лізуть зі стін і душать мене за горло, і не хотіла вставати, ворушитись, дихати, аби не злякати ті страшні руки, аби вони мене не задушили.
Хтось поруч щось говорив до мене, але я боялась говорити, аби руки темряви мене знайшли. Хтось торсав мене, але я не відповідала на торсання, бо тільки коли я стану зовсім нерухома, руки темряви зникнуть, підуть, їх не буде нарешті, я їх обману.
А потім я опинилась надворі, і очі боліли від світла, батько тримав мене на руках, поруч бігала перелякана мати і тягала щось до машини, брязнув багажник, я все ще затерпло дивилась, як ми виїзджаємо зі свого двору, обережно, задом. Як повільно їдемо по вулиці, і аж за порожнім блок-постом, де чогось нікого якраз не було, подумала:
„Як це ми так проскочили?”
І сказала брату:
„Дай клітку!”. Він сидів поруч і тримав на колінах дротяну клітку з притихлими курми.
„Це через тебе!” – сказав брат і відав клітку.
Я не зрозуміла, що через мене – через мене нікого не було на блок-пості? Через мене кури тихі? Чи через мене ми нарешті поїхали з того підвалу?
В Чернігові ми шукали, де збиратиметься колона на евакуацію, всі мости через річку розбомбили, і тепер не було дороги, волонтери припливали човнами та пробиралась якимись таємними лісовими дорогами, якими ми б не проїхали самі, бо не знали цих лісів.
Нарешті хтось сказав, що, можливо, пустять їхати через пішохідний міст.
„Це пішохідний міст” – сказали батькові – „не знаю, чи по ньому поїдуть машини. Пождіть там, постійте, ми скажемо”.
Ми поїхали до баби – материної матері, вулиця до неї була вся завалена якимись уламками, чи то цеглою, чи то бетоном, чи то склом, чи просто сміттям. У сусідньому будинку біля неї не було частини стіни, в провалах видно було, як висіло якесь шмаття, люди біля руїн бродили, варили обід на вогні в казанку, ніби так і треба.
Моя мати в дворі цьому виросла, і побачивши цю обвалену стіну, вона почала плакати, захлинатися слізьми, і не могла ніяк спинитись, хоча вона ніколи не плакала, взагалі, ні у війну, ні до війни, ніколи.
Ми вилізли з машини, баба вже вибігла до нас надвір, а мати не виходила, і ми боялись її чіпати, і говорили весь час із бабою, аби вона не побачила, як мати плаче, і плаче, і плаче.
Десь через годинку батьку подзвонили. Можна було їхати по пішоходному мості, казали, він витримає.
І ми дуже скоро поїхали, навіть не встигли з бабою спокійно попроощатись, тільки похапком, бігом.
Але ми не встигли.
Літаки вже літали і бомбували, і вили сирени, які вціліли, і вили низько літаки, мати обернулась до нас із переднього сидіння, перехилилась, обняла нас, накрила собою, вона щось шепотіла швидко, я не розбирала слів.
Ми так стояли, батько боявся їхати тепер, і це було дуже страшно. А потім батько не витримав і таки поїхав на міст. Його перепинили на блок-пості.
„Ви не проїдете” – казали йому. „Міст не витримає, міст пошкоджений вже! І ви не виїдете з міста, обстрілюють, не їдьте!”.
Тут бухнуло дуже близько, всі пригнулись.
„Б’ють знов по мосту” – сказав хтось. „Хочуть і цей, останній вже, паскуди”.
І батько поїхав.
Я тремтіла, мати нас обнімала, я відчувала кожну балку мосту, і жахаючу порожнечу під нами і десь глибоко – холодну річку. Я чула її шум, її зимну воду, я чула, як вібрував міст усіма своїми конструкціями під нашими колесами, я відчувала весь його бетон і його арматуру…. Як вона тремтить, як от-от завалиться.
Але міст не завалився.
Ми проїхали його до кінця, і поїхали далі. І літаки так само літали, але бухання віддалялось, затихало, десь там, за нами, і мати сіла спокійно, дивилась уперед.
Я думала – ми вже врятовані, все-все, нарешті, зараз дорога-дорога, і буде спасіння, а брат став нити, що хоче пити, але ми зарано почали радіти, зарано, ми просто не знади не уявляли де наші де не наші, все ж щодня мінялося.
Мати до нас повернулась якраз, кудись показувала вперед: „От там вже, бачите?”.
Ми не бачили, ми нагнулись, дивились в щілину між стільцями, пробуючи побачити, що вона там показує і тут почали по нас стріляти. Стріляли десь збоку, брат дико заверещав, батько закричав: „Нагнулитсь всі! Нагнулись!”. А далі все було дуже швидко, пару секунд, які нема як описати, машина пішла якось боком, знов стріляли, кришились вікна, верещав брат.
А потім ми стояли, і я не розуміла, що робиться, а мати сердито закричала:
„Беріть курей, ідіть вперед! Дивіться за курми! Вони полякались!”.
Ми вилізли, і вона підганяла нас:
„Бігом! Бігом! Вперед!”.
Ми бігли.
„Дивіться за курми” – я чула, я несла їх дві, і брат дві.
„Біжіть, бо кури лякаються! Ще здохнуть!” – чула я крик матері
Ми бігли.
„Дивіться за курми!”.
„Чого вона така сердита?” – думала я і бігла, боялась оглянутись на неї, вона говорила так сердито, як ніколи ще не говорила.
Я не знаю скільки ми так бігли – якщо тоді в машині час спресувався то тепер він розтягнувся і тягнувся вічністю. Ми бігли, мати підганяла, кури в руках в мене тіпались.
Нас зустріли наші військові.
„Ви самі?”
„Ні-ні” – казала я – „Он же мама”.
Але її не було, і туман вкривав дорогу, холодний такий туман, не було видно машини, дороги, матері теж не було.
„Вона десь тут!” –казала я – „Вона ж на нас кричала!”.
Але ніде її не було, і нас забрали, пообіцявши її пошукати, покричати, але так і не знайшли. Хтось їхав до Києва, і військові сказали:
„Забери дітей!”.
Я не хотіла йти, я знала, що десь мати є, але вони пообіцяли, що матір відправлять наступною машиною.
Я повірила їм – вони ж наші.
В Києві нас віддали волонтерам. Наступного дня ми їхали поїздом на Львів, нас посадили волонтери, вони нам пропонували їсти і пити, ми не хотіли, я почувалась знов якось ніби затерпло, задерев’яніло, тільки просила, аби погодували курей, і ще курям треба пити, вони мають пити. Курей пересадили з дротяних кліток до котячих переносок, по дві в переноску. Ми їх несли з братом. Я – білих Людку і Свєтку Другу, а брат – рябеньких Гальку і Настю Шосту.
Поїзд їхав цілу ніч. У поїзді було темно. Ми сиділи в темному купе, я біля вікна, брат біля мене, він поставив переноску з курами на підлогу, я свою тримала на колінах і чула, як кури там всередині часом тривожно ворушаться. На великих станціях поїзд переїжджав стрілки, і вони так лунко дзенькали під колесами – точно як далекі залпи.
Брат заснув, сидячи, я не спала цілу ніч, дивлячись на вогні придорожніх станції, деренчання нічних переїздів, які ми минали, невідомі мені чужі станції.
У Львові нас зустріла інша наша бабця. Вона плакала, вона нас цілувала, нас кудись вели, везли, в мене забрали курей, хтось ніс курей у котячій переносці, я шукала, де вони, весь час оглядалась.
Зранку я прокинулась у квартирі, було тихо і лунко, я обережно пішла по холодній підлозі, і я спитала в бабусі:
„Де наші клітки для курей? Вони є?”
„Є” – сказала бабця – „Кури на балконі. Клітки я сховала, а нащо тобі?”
„Ми ж будемо тікати далі… коли тут почнуть стріляти….” – пояснила я – „треба забрати курей”.
У Львові було дуже тихо і дуже світло. Я сиділа біля вікна і дивилась, як по вулицях ходять люди. Я дивилась, у що вони одягнуті, я дивилась на їхні обличчя, коли вони говорили між собою, і сміялись.
Я більш не питала про матір і батька.
Було страшно питати.
Але баба нам розказала сама.
Десь під вечір вона зайшла, тримала телефон у руці і плакала.
„Їх знайшли” – сказала мені – „Не бійся, не бійся, не плач тільки. Вони живі, тільки дуже тяжко поранені. Вони обоє були без свідомості в тій машині, пошматованій, але вони живі, мені сказали, їх витягли, і везуть до лікарні… і… в вашої матері, в неї ноги….Знаєте…. діти… Як же ви казали… Її ноги…. Як же вона могла з вами разом тоді йти?”.