Druga nagroda w konkursie „My po 24 lutego”

Autor Andrij Jurkewycz

Przekład Katarzyna Kotyńska

Jeszcze kilka kilometrów i będzie można zadzwonić do domu, bo jedziesz tam, gdzie wraca zasięg komórek, na poobijanym smartfonie przybywa kreska za kreską, a ty kilometr za kilometrem oddalasz się od nalotów i ciągłych ostrzałów. Jedziesz ze „strefy zero” i powinieneś się cieszyć, przecież wracasz z wojny, powinieneś czuć radość, skoro wracasz żywy i w jednym kawałku, pewnie powinieneś krzyczeć z radości na cały świat, bo jedziesz do ukochanej żony, do dzieci, do starej mamy, do rodziny i przyjaciół, którzy na ciebie czekają… Bądźże normalny! Uśmiechnij się chociaż na pożegnanie do wszystkich napotykanych posterunków! Ale nie, ty tylko jedziesz samochodem z pobratymem, palicie w milczeniu, obaj się zmieniliście, wszyscy się tam zmieniliśmy. Tam, na Donbasie…

Jadę do domu pocętkowaną śladami pocisków, poobijaną, na wpół żywą kią, jest koniec sierpnia, straszny upał, kamizelka kuloodporna jakby wrosła w moje ciało i powtarza wszystkie jego zmęczone krzywizny. Tego, że ciało się pod kamizelką poci, nie czuć, dopóki nie zmieni się pozycji i pod płytami kuloodpornymi nie zacznie swędzieć, ale do tego można przywyknąć. Kasku się nie zakłada, tylko trzyma między nogami. Do Kramatorska już całkiem blisko, jeszcze kilka posterunków. Potem pojedziemy do Pokrowska, potem, jeśli ta blaszanka, która wiezie nas po pylistych donbaskich drogach, nie padnie ostatecznie gdzieś między Pawłogradem a Dniprem, pojedziemy do Kijowa, przenocuję u pobratyma, rano pociąg czy bla-bla-car do Lwowa, a ze Lwowa jakieś 80 kilometrów i już w domu, w Drohobyczu. Prawdopodobnie, kiedy dojedziemy do Kijowa, wypijemy tak, że rano dopadnie nas solidny ból głowy, ale nam będzie wszystko jedno, nigdy więcej niczego nie będę żałować.

Obaj jesteśmy ochotnikami, przyszliśmy do komendy uzupełnień prawie równocześnie, pod koniec lutego, a wcześniej znaliśmy się, jak to bywa w małym mieście, z widzenia. Już później, tam, w „strefie zero”, zostaliśmy przyjaciółmi – na Donbasie przyjaźń jest jakaś szczególna, można człowiekowi naprawdę zaufać, bo oprócz życia nie ma się nic, więc przełączasz wszystko na ALL IN, trzeba komuś ufać i w coś wierzyć, inaczej się nie da. Powiadają, że na wojnie nie ma ateistów… Tak naprawdę są, po prostu też noszą krzyżyki, śmierć jest przecież tuż obok, boisz się jej, boisz się o siebie, o pobratyma, boisz się, że zginiesz i zostawisz dwie córki młodej wdowie (a córkom co zostawisz, oprócz imienia ojca w formularzach?). Boisz się, ale niedługo, potem strach powoli znika i przeradza się w rozpacz, i wtedy chcesz, żeby obok był ktoś, kto może dzielić z tobą to, co na wojnie wszyscy przeżywamy: powolne, ciągnące się i bezpowrotne uświadomienie, że pogodziłeś się z własną śmiercią… I choć jeszcze nie jest ona faktem, przywykasz do niej stopniowo, przyjmujesz ją jak coś nieuniknionego. Tam, w okopach, pod ziemią, zdaje się, że specjalnie przyjechałeś tutaj, by umrzeć. Nie od razu to sobie uświadamiasz, psychologowie mówią, że potrzeba 60 dni, dwóch miesięcy, i nigdy już nie będziesz taki, jaki byłeś, nawet jeśli przeżyjesz – z Doliny Cieni człowiek wraca zmieniony. Tak twierdzą psychologowie, a oni są na froncie, tak à propos, bardzo ciekawymi postaciami. Kiedyś w wojsku był tak zwany zampolit, ale reforma i przejście na standardy NATO zastąpiły autorytarnego zampolita zwykłym psychologiem, który oprócz podnoszenia ducha bojowego powinien, niczym cywilny kapelan, dbać również o nasze dusze, o komfort ich pobytu w strefie działań bojowych. Pamiętam, jak do naszej wsi przyjechało troje psychologów z dystynkcjami majorów. Zbierali żołnierzy w nieduże grupki i opowiadali, co robić, kiedy zacznie się ostrzał, a ktoś z pobratymów wpadnie w stupor, zastygnie w miejscu i nie będzie mógł biec, chować się czy przynajmniej paść na ziemię, żeby uniknąć odłamków. „Tak, to nieprzyjemny stan, czujesz się jak sparaliżowany, ale to normalne w sytuacjach krytycznych, takich jak na przykład śmiertelne niebezpieczeństwo” – tłumaczył nam istotę stuporu wojskowy psycholog. Okazuje się, że by wyprowadzić bliźniego z tego stanu, trzeba nasikać sobie na rękę i przetrzeć tą ręką twarz kolegi. „Ostry zapach amoniaku powinien od razu otrzeźwić zamarłego pobratyma” – podsumował rumianolicy major, z zadowoleniem obserwując nasze pyski, zdziwione, jakby to nam ktoś właśnie natarł gęby moczem. Chwilę później, jak na zamówienie, zaczął się ostrzał, walili równo, chyba z moździerzy, kaliber 120, wszyscy zerwaliśmy się na nogi, złapaliśmy automaty i pobiegliśmy do najbliższych okopów, a majora sparaliżowało… Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem ten przeklęty stupor na własne oczy. Próbowałem go nawet ruszyć z miejsca – gdzie tam! „Chyba przyszła pora na zajęcia praktyczne, panie majorze” – pomyślałem, ale sikać się nie chciało, co najwyżej pić. Zresztą czasu nie było, pod ostrzałem czas się zatrzymuje, to znaczy, w ogóle nie istnieje i zamiast zegarka masz własny oddech, nic więcej nie słyszysz i nie widzisz, trzeba działać, ratować siebie i ratować zastygłego bez ruchu, a najgorzej byłoby zginąć, leżąc tak obok psychologa, w dodatku z penisem w garści… Kto uwierzy, że wytrącałem go ze stuporu? Czysty obłęd! Dlatego przyszło nam wykładowcę po prostu siłą zawlec do okopu. Dziękował potem, tylko nie wiem, za co.

W wojsku w ogóle sporo z tego, czego nas uczono, nie działa – teraz, kiedy mamy za sobą jakie takie doświadczenie, widać to bardzo wyraźnie. Regulamin wojskowy jest napisany krwią – uczyli nas na tyłach, przed wysłaniem na front. Jak się potem okazało, regulamin jest tam kwestią umowną. Tak, kierujemy się pewnymi zasadami, znamy subordynację, podporządkowujemy się rozkazom, ale to nie ten bezduszny regulamin, którego uczyliśmy się na tyłach. Życie na wojnie bardziej przypomina teatr, spektakl, w którym każdy gra swoją rolę, otrzymaną od reżysera, tyle że role zostały rozdane, a teksty – nie. W roli reżysera występuje samo życie, a w roli dramaturga – okoliczności. Każdy sam wymyśla swój tekst, a nawet sam rozwija swoją postać, jej charakter, uczynki – i los pozostaje nie w rękach reżysera czy dramaturga, tylko w twoich własnych. Nikt ci nie pomoże, sam musisz zadbać o swojego bohatera i od ciebie zależy, czy będzie on silny czy słaby, podstępny czy uległy. Jakim będziesz żołnierzem? Któż może wiedzieć, jaki będziesz na wojnie? Chociaż nie, będziesz tym, kim byłeś przez całe życie, po prostu teraz skończy się udawanie. Może wojna nas nie zmienia, tylko robi z nas tych, którymi naprawdę jesteśmy? W takim razie, trafiając na wojnę, trafiasz do Teatru Prawdy, gdzie nie da się grać ani dobrze, ani źle, gdzie nie ma fałszu! Jeśli byłeś łajnem, to raczej nie zdołasz udawać księżniczki… Samo życie: byłeś człowiekiem – pozostaniesz człowiekiem. To chyba jedyna pozytywna rzecz, którą przywiozę z wojny.
Widziałem prawdziwych ludzi takimi, jakimi są. Choć widziałem też wielu, z których nic prawie nie zostało.

Obok, za kierownicą, siedzi mój pobratym, lubi mówić o sobie w trzeciej osobie. Wychodzi dość zabawnie. Wymienia swój pseudonim (Szum), a potem komentuje: „Szum dokonał dziś w nocy odkrycia. Wiesz, co do Szuma dotarło? Szum patrzył na gwiaździste niebo i zrozumiał, że gwiazdy się poruszają i nie trzeba patrzeć na zegarek, wystarczy poczekać, aż tamta wielka gwiazda na środku nieba zacznie chować się za sztabem i to już będzie koniec patrolu!”. „Tak, przyjacielu” – odpowiadałem – „gwiaździste niebo na Donbasie to najpiękniejsze, co w życiu widziałem!”. Po raz pierwszy zobaczyłem Drogę Mleczną właśnie tam, na Donbasie – nigdzie gwiazdy nie świecą tak jasno, jak wśród tamtejszych wysokich hałd. Zresztą, od kilku miesięcy nie widzieliśmy normalnej żarówki, teraz wszystko wydaje nam się takie jasne…

Zwyczaj mówienia o sobie w trzeciej osobie rozciągał się na wszystko, co działo się z moim pobratymem. Zupełnie jakby dystansował się i opowiadał o jakimś gościu, który był jego najlepszym przyjacielem, a nie o sobie samym. Może to była reakcja obronna, a może, jak mawiał inny nasz pobratym, Fin, zaburzenie psychiczne. Kto wie, czy przeżyje ta trzecia osoba mojego pobratyma wojnę czy pozostanie tutaj, na Donbasie.

Kim będę w domu? Przed wojną byłem reżyserem teatralnym, aktorem, prowadziłem audycje w lokalnym radiu, byłem cenionym przewodnikiem, miałem wspaniałą rodzinę: dwie cudowne córki i żonę, która była dla mnie wszystkim, jedynym powodem istnienia tego, co wyliczyłem wcześniej. Kim będę, kiedy wrócę? Czy zdołam powrócić jako ten, na którego wszyscy czekają? Moi aktorzy, moja scena, moi słuchacze, moje dzieci i żona. Mijałem posterunek za posterunkiem, podawaliśmy z Szumem hasła i bez przeszkód jechaliśmy dalej, i im bliżej było do mojego świata, tym większe miałem wątpliwości. A jeśli jednak nie spełnię oczekiwań związanych z powrotem w sławie i chwale?
Może by zebrać wszystkich na wielki stand-up, dziarsko chwycić mikrofon i wyjść jak prawdziwy artysta na oświetloną przez reflektory scenę, przed którą, przy stolikach, zbiorą się wszyscy, którzy mnie znali. Wychodzisz do nich i mówisz: „Świetnie, że wszyscy przyszliście, a teraz posłuchajcie. Nie oczekujcie już ode mnie, że wróci wcześniejszy ja (śmiech zza kadru), nie ma już tego, który poszedł na wojnę (znowu śmiech), jest ten, który z niej wraca, i ten proces powracania będzie pewnie trwał przez całe moje życie” (śmiech przechodzący w oklaski). Schodzisz już ze sceny, ale zawracasz i znów mówisz do pełnej sali: „Wiem… wiem, wszyscy jesteście ciekawi, czy na wojnie zabijałem ludzi (w sali zapada taka cisza, że słychać, jak na stolikach syczą bąbelki w szampanie). Tak naprawdę na wojnie nikt zazwyczaj nie wie, czy zabił, bo wszyscy razem strzelają w stronę wroga i dlatego nigdy nie wiadomo dokładnie, czy się kogoś zabiło czy nie. Jasne?” (po tych słowach rzucasz mikrofon na podłogę i trzykrotnie kłaniasz się w pas, publiczność wznosi ekstatyczne okrzyki, jak na komendę bije brawo, zrywa się na równe nogi i gromkimi owacjami odprowadza cię za kulisy).

Tam, na wojnie, jest łatwiej: do wroga strzelasz, pobratyma szanujesz – oto czerń i biel w całej swojej monochromatycznej krasie. Mimo całego surrealizmu wojskowego życia, gdzie musisz żyć z pięcioma setkami obcych facetów, spać, wdychać ich zapachy, dzielić chleb i toaletę, życie i śmierć, dzielić się tym, co masz w środku i na zewnątrz. Jesteś wśród swoich. A kim będziesz tam, wśród tak zwanych „cywilów”? Czy twoją duszę i ciało uspokoją objęcia dzieci i żony, mamy i reszty krewnych, czy będzie dla ciebie miejsce wśród żywych, kiedy wyjdziesz z Doliny Cieni? Może przeszedłeś już na ten poziom, na którym możesz zacząć mówić o sobie w trzeciej osobie? Tyle pytań, tyle pytań… A odpowiedzi nie widać.

Wieś, w której stał nasz batalion, nazywała się Piskuniwka, dalej z tyłu był sztab brygady we wsi Raj-Ołeksandriwka. Ciągle myślałem: czy jeśli zginę, to otrzymam pośmiertny tytuł obrońcy Piskuniwki? To wcale nie brzmi poetycko, a ci, którzy stoją w Raj-Ołeksandriwce, będą obrońcami Raju! Co za niesprawiedliwość, nawet toponimiczna! Ale mimo wszystko polubiłem Piskuniwkę. Wśród tych nielicznych miejscowych, którzy tam zostali, zapamiętałem ciotkę Walę. Staruszka, ledwie chodziła, w gospodarstwie miała tylko kilka kur i koguta. Poprosiła mnie kiedyś, żebym naczerpał jej wody ze studni, zaniosłem dwa wiadra do chaty i zobaczyłem, że w głównej izbie na czerwonym kilimie wiszą obok siebie portret Stalina i ikona Matki Boskiej. „Jak to ze sobą połączyć?” – spytałem ciotkę Walę, pokazując palcem tę dziwną instalację. „No jak, jak…” – wzruszyła ramionami staruszka. „To jak tata i mama”. Jakiś czas później ciotka Wala została ewakuowana, oddała nam pod opiekę kury i koguta, mnie zostawiła stare spodnie dresowe i znoszony sweter ze słowami: „Dobry z ciebie chłopak, masz! Jakby raptem przyszło uciekać, przebierz się, żeby cię nie wzięli za żołnierza”. Pojechała ciotka Wala do córki, do Niemiec, a na ścianie jej chaty dalej wiszą Stalin i Matka Boska.

Nasz batalion stał na brzegu Dońca Siewierskiego, z prostym zadaniem: nie przepuścić wroga przez rzekę, za nami był Słowiańsk, więc wycofywać się nie było dokąd, tak samo zresztą, jak atakować, bo przed nami rwąca rzeka, a za nią okopany wróg. Jedyne, co nam pozostawało – też kopać okopy i robić blindaże. Nic w tym nadzwyczajnego, tyle że trzeba to było robić pod
ciągłym ostrzałem. Kiedy po raz pierwszy człowiek trafia na „zero”, a tak właśnie nazywana jest linia obrony, za którą już tylko wróg, to z początku nie rozróżnia, czy to nasi strzelają czy wróg ostrzeliwuje, i przez kilka dobrych dni pada na ziemię i na nasze, i na wrogie odgłosy. „To wojna artylerii, my, czyli piechota, jesteśmy tylko jednostkami bojowymi, przeznaczonymi do obrony albo nawet, w sprzyjających okolicznościach, do natarcia” – powtarzał nam dowódca i dodawał: „Uratować was może tylko ziemia ojczysta, więc okopujcie się głębiej, im głębiej pod ziemią, tym będzie bezpieczniej”. To proste: łopata przyjacielem żołnierza, a karabin to tylko rekwizyt. Kopaliśmy całymi dniami i kryliśmy się przed ostrzałem w tych dziurach, które sami sobie wykopaliśmy. Czasem zdawało nam się, że kopiemy sobie grób. Ziemia jest tu na wierzchu czarna jak węgiel, ale gdzieś na głębokości metra zaczyna się warstwa kredy. Kredę trzeba było rozbijać kilofem, inaczej nie da rady, tłuczesz i myślisz: kiedyś, dawno temu, byłem nauczycielem w wiejskiej szkole, na początku lat dwutysięcznych, wiecznie nam wtedy kredy brakowało; taka karma – teraz mam jej pod dostatkiem! Przebijesz warstwę kredy – zaczyna się mieszanina piasku z drobnym żwirem, to już łatwiej, a potem zwykła ziemia. Miliony lat musiały upłynąć, żeby nazbierać żołnierzowi te warstwy z różnych epok, a ja wkopuję się, żeby przeżyć, chociaż przed wojną żyłem 1300 kilometrów na zachód stąd. Teraz cząstka mnie jest wśród tych donbaskich warstw na brzegu rzeki, w której nigdy się nie wykąpałem, bo wróg był zbyt blisko. Nad rzekę schodziliśmy tylko na patrole. Przyjechał kiedyś Wołodia, uczył nas rozciągania siatek przeciwpiechotnych. To takie wielkie pajęczyny z cieniutkiego drutu, w nocy, zresztą w dzień też, nie da się ich dostrzec w trawie, a kiedy się w taką pułapkę wejdzie, nie sposób się wyplątać: im bardziej się człowiek wyrywa, tym mocniej ostre druty krępują mu nogi i tną do krwi. Wołodia cierpliwie tłumaczył nam, jak i gdzie rozciągać te siatki, był dobrym człowiekiem, już go nie ma, zginął.

Śmierć pachnie prochem, ziemią i krwią, która krzepnie na ranach. Dziwnie jakoś umierać wśród tej obfitości przyrody: wysokich traw, lasów iglastych, różnorodnego ptactwa i zwierzyny, której pełne są tutejsze okolice. Od nieustannych wybuchów wszystko, co żyje, staje się niespokojne i zachowuje dziwnie, zwłaszcza węże. W chacie, w której mieszkaliśmy, pod fundament wprowadził się duży, czarny, przestraszony wąż. Wypełzał czasem, żeby wygrzewać się na słońcu. Nie przeszkadzaliśmy, daliśmy na imię Gertruda. Ona też nas nie zaczepiała – wygrzewała się, a potem chowała pod fundamentem. Zawsze byłem ciekaw, do kogo należała ta stara, pochylona chata nad rzeką. Pewnie mieszkała tam jakaś starsza
kobieta, wskazywał na to ikonostas w kącie, ozdobiony  wyszywanymi rusznykami, ze starymi ikonami malowanymi na desce, lampadką i modlitewnikiem, a obok, na półeczce, biała chustka. Może ta kobieta zmarła, a wnuki urządziły z jej domu daczę, przyjeżdżały od czasu do czasu, zostawały na lato i marzyły, że kiedyś rozbudują po swojemu tę starą chałupę. Któregoś dnia przy oknie w pokoju znalazłem zeszyt, na którym był napis: „Dziennik marzeń”, właściciele tego domu starannie wpisywali do niego swoje pragnienia i plany. Zaczynał się w 2012 roku, pisała go po rosyjsku żona i matka rodziny:

2012 rok: Mój mąż Mitia przestanie pić, Kola dostanie się do szkoły lotniczej

2013 rok: Przeprowadzimy się do miasta, zacznę pracować na własnym, młodszy syn skończy szkołę ze złotym medalem, będziemy zarabiać 2 tys. dolarów miesięcznie. Mitia też znajdzie pracę, będę mieć własny fotel w salonie piękności, w centrum miasta, potem dwa fotele, i będę zarabiać jeszcze więcej. Będziemy dużo podróżować całą rodziną.

Było tam jeszcze dużo drobniejszych marzeń, nie pamiętam już, ale w 2014 roku dziennik się urywa. Na te ziemie przyszła wojna, a zeszyt w kratkę, w którym starannie zapisywano wszelkie tajemnice, leżał sobie wśród czasopism o smacznych wypiekach. Ciekawe, czy Mitia przestał pić? Czy nie wyszło? Nigdy tych ludzi nie zobaczę, ale mieszkając w ich domu, starałem się nie naruszać ustalonego porządku, spałem na ich łóżku w moim wojskowym śpiworze. Przyśniło mi się kiedyś, że babcia z tego domu tak naprawdę przemieniła się w węża Gertrudę i strzeże naszego spokoju. Więcej już potem węża nie widziałem, gdzieś zniknął.

Znalazłem za to innego przyjaciela. W sąsiednią chatę trafił pocisk, wybuch zerwał dach, poszedłem sprawdzić, czy ktoś tam nie został. Nikogo na szczęście nie było, ale pod ruinami znalazłem kota, szarego, małego, brudnego i wystraszonego. Od tamtej pory kot mieszkał ze mną. Ma na imię Gulasz, jest bojowym kotem piechoty, z prawdziwymi wyjściami na akcje i dyżurami na pozycjach. Gulasz chodził za mną jak kurczak za kwoką. Pod wieczór, jeśli nie było patrolu, siadał koło mnie na ławce przed chatą i patrzył w gwiaździste niebo. Otwierałem dla niego wojskową konserwę i opowiadałem o swoim życiu, o moich dzieciach, jakie są genialne, o spektaklach, które wystawiałem na różnych scenach, o Brunonie Schulzu, który osiemdziesiąt lat temu namalował Gulasza na ścianie pokoju dziecięcego w willi gestapowca Feliksa Landaua w Drohobyczu. Opowiadałem mu o tym, czego nie mogłem opowiedzieć pobratymom, bo przecież by nie zrozumieli, a kot Gulasz wszystko rozumiał. Jedyne, czego się bardzo obawiałem, to że któregoś wieczoru kot odwzajemni mi się opowieścią o swoim życiu. Wracając z frontu, zabrałem Gulasza do Drohobycza, nie ma go już na wojnie.

Jechaliśmy drogą na Kramatorsk, starałem się zapamiętać wszystkie hałdy i krajobrazy za oknami, jakbym miał tu nigdy nie wrócić. Dziwne, ale przez całe swoje czterdziestoletnie życie nigdy nie byłem na Donbasie, po raz pierwszy tu przyjechałem – i od razu z bronią w ręku. Jesteśmy żołnierzami, walczymy za swój kraj. I nieważne, kim byliśmy przed wojną, teraz jesteśmy wojskowymi. W naszych żyłach płynie gorący ołów, roztapiany w sercach, i nic nie powinno nas wzruszać. Co najwyżej dwie małe dziewczynki w sklepie przy drodze na Słowiańsk… Podeszły do mnie, ostrożnie zerkając na karabin i granaty przy pasie. Dwójka usmarowanych blond dzieciaków, może siedmioletnich. Podeszły i jedna, patrząc mi w oczy, powiedziała cichutko:

– Sława Ukrainy…

Tak właśnie powiedziała: Ukrainy – może ze zdenerwowania?

Odpowiedziałem: „Herojam sława” – „chwała bohaterom” – i zapłakałem. Po raz pierwszy od początku wojny. Łzy płynęły same, im bardziej chciałem zdusić w sobie płacz, tym gorzej to wychodziło i tym gęściej łzy lały się z oczu. Patrzyłem na te dzieci, a one się rozmazywały… Mrużyłem powieki, mrugałem, ale i tak nie udało mi się powstrzymać przeklętych łez, nie mogłem się opanować… Ja, który powstrzymywałem Rosjan i gotów byłem zabić każdego wroga, którego tylko zobaczę, nie mogę powstrzymać przeklętych łez!… Jadę do domu, a te dzieci zostają tutaj, nie mogę ich zabrać, to nie kot Gulasz, ja pojadę, a co będzie z nimi? One przecież nie znikną, to nie wąż Gertruda, czy naprawdę mają tutaj żyć? Wśród tych zaminowanych lasów i pól, wśród bezrozumnej brzydoty, która przenika całe to industrialne piekło, do którego ciągle nie może zstąpić Chrystus. Jechałem do domu, a dwie dziewczynki zostały koło przydrożnego sklepu. Myślę sobie teraz, że może wcale nie chciały mnie przywitać, tylko się przedstawiały? Sława Ukrainy – tak się pewnie nazywały.

Nasza sponiewierana kia zaczęła nagle sama włączać i wyłączać światła awaryjne, reflektory i kierunkowskazy. „Co się z nią dzieje?” – śmiał się pobratym Szum. „Pewnie coś z elektryką… Zgłupiała nasza bryka, czy co?”

„Nie, Szumie, ona tylko żegna się z Donbasem”.

„Wymienię ją, znaczy, PTSD złapała na wojnie” – śmieje się dalej Szum.

Nic już nie odpowiedziałem, tylko ostrożnie pochyliłem się do szyby – zapragnąłem sprawdzić, czy wciąż żyję, czy szkło zamgli się od mojego oddechu…       

Друга премія

ТАМ, НА ДОНБАСІ

Текст: Андрій Юркевич

Залишилося кілька кілометрів – і ти зможеш зателефонувати додому, адже їдеш в напрямку, де повертається мобільний зв’язок, він зростає поділка за поділкою в твоєму розбитому смартфоні, а сам ти віддаляєшся кілометр за кілометром від прильотів і постійних обстрілів. Ти їдеш з „нуля’” і мав би радіти, адже повертаєшся з війни, і мав би тішитися, все ж повертаєшся живим і неушкодженим, і ,мабуть, мав би кричати від радості на увесь світ, бо їдеш до коханої дружини, до дітей, до старенької мами, до рідних і друзів, що чекають тебе… Та будь нормальним! Давай , хоч усміхнися на прощання усім зустрічним блокпостам! Але ні, ти просто їдеш в машині з побратимом, ви мовчки курите, ви обоє змінилися, ми всі там змінилися. Там, на Донбасі…

Їду додому в обстріляній, погнутій, напівживій КІА, кінець серпня, дуже спекотно, бронік ніби вріс в моє тіло і повторює всі його змучені вигини. Того, що тіло пітніє під броніком, не відчуваєш, доки не зміниш позу, і тобі під плитами не засвербить, але ти до цього звик. Каску не вдягаєш, тримаєш її поміж ніг. До Краматорська вже зовсім недалеко, ще кілька блокпостів. Далі доїдемо до Покровська, потім, якщо ця бляшанка, що мчить нас запиленими донбаськими дорогами, не здохне остаточно десь між Павлоградом і Дніпром, поїдемо на Київ, переночую в побратима, зранку на поїзд чи на бла-бла кар до Львова, а зі Львова якихось 80 кілометрів – і ти вдома, у Дрогобичі. Правдоподібно, як приїдемо у Київ – нап’ємося разом так, що на ранок сильно болітиме голова, але нам буде все одно, я більше ніколи ні про що не буду шкодувати.

Ми обидва добровольці, прийшли у військкомат майже разом, наприкінці лютого, а до того зналися, як знаються в маленькому місті, „з видження”. Вже згодом, там, на „нулі”, ми стали друзями – на Донбасі якась особлива дружба, можеш людині довіритися по-справжньому, бо, крім життя, нічого не маєш, тож і ставиш усі фішки на ALL IN, мусиш комусь довіряти і в щось вірити, інакше не можна. Кажуть, на війні немає атеїстів… Насправді вони є, просто теж носять хрестики, адже смерть поруч, і ти боїшся її, боїшся за себе, за побратима, боїшся, що загинеш і залишиш двох дочок молодій вдові (а що ти їм залишиш, окрім по-батькові?). Боїшся, але недовго, потім страх потроху зникає і перероджується у відчай, і тоді ти хочеш, щоб поруч хтось був, хто може розділити з тобою те, що ми всі на війні переживаємо: повільне, тягуче і безповоротне усвідомлення, що ти змирився з власною смертю… І хоч вона ще не фактична, ти поступово до неї звикаєш, приймаєш її, як щось неминуче. Там, в окопах, під землею, здається, що ти спеціально приїхав сюди, щоб померти. Це усвідомлюєш не одразу, психологи кажуть, що треба 60 днів, два місяці, і ти вже ніколи не будеш таким, як був, навіть якщо виживеш,- з Долини Тіней повертаються іншими. Так стверджують психологи, а вони, до слова, на фронті -дуже цікаві персонажі. Колись в армії це були так звані замполіти, але реформа і перехід на стандарти НАТО змінили авторитарного замполіта на благого психолога, який, окрім підняття бойового духу, мав би, як цивільний капелан, дбати і про наші душі, їх комфортне перебування в зоні бойових дій. Пам’ятаю, до нас у село приїхали троє психологів при майорських погонах. Збирали солдатів малими групками і розповідали, що маєш робити, якщо почнеться обстріл, а хтось із твоїх побратимів впаде в ступор, заклякне на місці і не зможе бігти, сховатися чи бодай впасти на землю, аби врятуватися від осколків. „Так, це неприємний стан, тебе ніби паралізує, але це нормально при критичних ситуаціях, таких, як, наприклад, смертельна небезпека”,- розкривав нам суть ступору військовий психолог. Виявляється, аби вивести ближнього з цього стану, треба попісяти собі на руку і обтерти цією рукою обличчя товариша, „Гострий запах аміаку мав би одразу привести до тями закляклого побратима’’, -підсумував червонопикий майор, задоволено споглядаючи наші здивовані морди, ніби це нам тільки що обтерли сечею мармизи. За мить, як на замовлення, почався обстріл, клали дуже щільно, мінометами, здається, 120-тим калібром, ми всі зірвалися на рівні, похапали автомати і побігли до найближчих окопів, а майор закляк… Так я вперше побачив отой клятий ступор на власні очі. Я намагався його зрушити з місця – та де там! „Мабуть, прийшов час на практичні заняття, пане майор”,- подумав я, але пісяти не хотілося, хіба пити. Та й часу не було, при обстрілі час зупиняється, тобто, його взагалі немає, і ти маєш замість годинника власне дихання, більше нічого не чуєш і не бачиш, треба щось робити, рятуватися і рятувати закляклого, а найгірше було загинути отак, лежачи поруч із психологом, ще й з пенісом у руках… Хто ж повірить, що я його зі ступору виводив? Маячня якась! Тому довелося лектора просто насилу тягнути до окопу. Він потім дякував, тільки не знаю за що.

В армії взагалі багато чого не працює з того, що нас учили,- тепер, коли за плечима який-не-який досвід, розумієш це дуже чітко.

Військовий статут написаний кров’ю – вчили нас у тилу, перед висланням на фронт. Як потім виявилося, там статут – річ умовна. Так, ми керуємося певними правилами, знаємо субординацію, підпорядковуємося наказам, але це не той бездушний статут, який ми вчили в тилу. Життя на війні схоже на театр, на спектакль, де кожен грає свою роль, отриману від режисера, тільки от ролі роздали, а тексти – ні. Режисером тут виступає саме життя, а драматургом – обставини. Ти сам вигадуєш свій текст, ба, навіть сам розвиваєш свого персонажа, його характер, учинки – і доля в руках не режисера чи драматурга, а в твоїх. Тобі ніхто не допоможе, мусиш подбати про свого героя, і від тебе залежить, буде він сильним чи слабким, підступним чи податливим. Яким ти будеш солдатом? Хто знає, яким ти будеш на війні? Хоча ні, будеш тим, ким ти був усе життя, просто тепер не вийде прикидатися. Можливо, війна нас не змінює, а просто робить з нас тих, ким ми насправді є? В такому разі, потрапляючи на війну, потрапляєш у Театр Правди, де не вийде зіграти, ані добре ані погано, не можна сфальшивити! Якщо ти був гівном, то прикинутися принцесою навряд чи вийде… Таке життя: був людиною – нею залишився. Це, мабуть, єдиний позитивний момент, який заберу з війни. Я бачив справжніх людей, якими вони є. Хоч бачив і багатьох, від кого майже нічого не залишилося.

Поруч за кермом – мій побратим, він любить говорити про себе в третій особі. Виглядає це доволі кумедно. Він називає свій позивний (Шум), а потім коментує: „Шум сьогодні зробив відкриття вночі. Знаєш, що Шум собі зрозумів? Шум дивився на зоряне небо і зауважив, що зірки рухаються, і не треба дивитися на годинник, досить почекати, коли та здорова зірка посередині неба сідає за штаб, і то вже кінець наряду!”. „Так, друже,- відповідав я йому,- зоряне небо на Донбасі найкрасивіше з того, що я бачив у житті!”. Я вперше побачив Чумацький Шлях там, на Донбасі, – ніде зірки не світять так яскраво, як серед териконів. Зрештою, ми самі не бачили кілька місяців звичайної лампочки, нам все видається яскравим тепер…

Здатність побратима говорити про себе в третій особі поширювалася на усе, що з ним відбувалося. Він ніби відмежовувався і розповідав про якогось чувака, який був його найкращим другом, а не про себе. Може, це була захисна реакція, а може, як казав наш інший побратим Фін,- це психічний розлад. Хто знає, чи житиме ця третя особа мого побратима після війни, чи залишиться тут, на Донбасі.

Ким я буду вдома? До війни я був театральним режисером, актором, працював ведучим на місцевому радіо, був успішним гідом, у мене була прекрасна сім’я: двоє чудових доньок і дружина, котра була для мене всім, заради чого існувало усе вище перераховане. Ким я повернуся? Чи зможу повернутися тим, на кого вони усі чекають? Мої актори, моя сцена, моя аудиторія, мої діти і дружина. Я минав блокпост за блокпостом, ми з Шумом називали паролі і безперешкодно їхали далі, і чим ближче було до мого світу, тим більше я мав сумнівів. А раптом, я не справджу очікувань від свого „повернення в славі”? Може, зібрати усіх разом на великий стендап і, взявши хвацько мікрофон у руки, як справжній артист, вийти на освітлену прожекторами сцену, під якою за столиками зібралися усі, хто тебе знав. Ти такий виходиш і кажеш: „Супер, що ви усі прийшли, а тепер слухайте. Не очікуйте більше від мене повернення мене попереднього (закадровий сміх), більше немає того, хто йшов на війну, (ще раз сміх), є той, хто з неї повертається, і цей процес повернення триватиме, певно, все моє життя” (сміх, який переростає в оплески). Ти вже сходиш зі сцени, але повертаєшся і знову звертаєшся до повного залу глядачів: „Знаю… знаю, вас усіх цікавить, чи вбивав я людей на війні (в залі стає так тихо, що чути, як шипять бульбашки в бокалах з шампанським на столиках). „Насправді на війні переважно ніхто не знає, чи вбивав, бо стріляють усі підряд в тому напрямку, де ворог, і тому достеменно не відомо, чи вбив ти когось, чи ні. Ясно вам?”( після цих слів кидаєш мікрофон на підлогу і кланяєшся тричі в пояс, публіка волає в екстазі, плескає, мов по команді, підривається на рівні ноги і гучними оваціями проводжає тебе за куліси).

Там, на війні легше: у ворога стріляєш, а побратима шануєш – ось воно чорне й біле у всій своїй монохромній красі. Попри увесь сюр армійського життя, де ти змушений жити з п’ятьма сотнями незнайомих мужиків, спати, вдихати їхні запахи, ділити хліб і туалет, життя і смерть, ділитися тим, що в тебе всередині і назовні. Ти серед своїх. А ким ти будеш там, серед так званого „мирняка”? Чи заспокоять твою душу і тіло обійми дітей і дружини, мами і решти рідних, чи буде тобі місце серед живих, коли вийдеш з Долини Тіней? Можливо, ти вже на тому рівні, щоб почати говорити про себе в третій особі? Багато питань, багато питань… А відповідей поки немає.

Село, де стояв наш батальйон, називалося Піскунівка, позаду був штаб бригади в селі Рай- Олександрівка. Я постійно собі думав: якщо загину, то чи буду посмертно іменований оборонцем Піскунівки? Що, зрештою, зовсім не поетично, натомість ті, хто стоять в Рай- Олександрівці, будуть захисниками Раю! От що за несправедливість така, навіть у топонімах! Та, попри все, я полюбив Піскунівку. Серед тих небагатьох місцевих, що залишилися, я запам’ятав тітку Валю. Старенька ледве ходила, з господарства мала кілька курей і півня. Якось попросила мене набрати їй води з криниці, я заніс два відра в хату і побачив, що в головній кімнаті на червоному килимі висять поруч портрет Сталіна та ікона Матері Божої. „Як це можна поєднати?” – запитав я тітку Валю, тикаючи пальцем на дивну інсталяцію. „Ну як, як…” – знизала плечами старенька. – Це як тато і мама”. За якийсь час тітка Валя поїхала в евакуацію, на нас покинула курей і півня, мені залишила старі спортивні штани і потертий светр зі словами: „Ти хороший хлопець, тримай! Раптом доведеться втікати – перевдягнешся, щоб не подумали, що ти солдат’’. Поїхала тітка Валя до дочки в Німеччину, а на стіні в її хаті так і висять Сталін і Матір Божа.

Наш батальйон стояв на березі Сіверського Дінця, і завдання було простим: не пустити ворога через ріку, за нами був Слов’янськ, а отже, відступати, зрештою, було нікуди, як і наступати теж, бо попереду стрімка ріка, а за нею окопаний ворог. Єдине, що нам залишалося, – теж копати окопи і робити бліндажі. Все б нічого, але робити це доводилося під постійними обстрілами. Коли вперше потрапляєш на „нуль”, а саме так називають лінію оборони, за якою лише ворог, то не розумієш попервах, де наші виходи, а де ворожі прильоти, і через це кілька довгих днів постійно падаєш на землю і від наших, і від ворожих звуків. „Це війна артилерії, ми, тобто піхота, лише бойові одиниці, призначені для оборони або навіть, за сприятливих умов, для наступу”- повторював нам командир і казав: „Вас врятує, лише рідна земелька, тож окопуйтеся глибше, чим більше ти під землею, тим безпечніше тобі буде”. Все просто: лопата – друг солдата, а автомат – це лише реквізит. Ми копали цілими днями і ховалися від обстрілів у ті ями, які самі ж собі викопали. Інколи здавалося, що ми копаємо собі могилу. Земля тут зверху чорна, немов вугілля, але десь за метр під сподом починається крейдяний пласт. Крейду треба було дробити киркою, інакше ніяк, б’єш її і думаєш: то, власне, такою крейдою пишуть діти в школі, а я колись давно був учителем сільської школи, на початку нульових, нам тоді крейди не вистачало; ось вона, карма – тепер маю її вдосталь! Пробив крейдяний пласт – починається мішанка з піску і дрібного каміння, це вже легше, а потім просто земля. Мільйони років мусили минути, щоб накидати солдату ті пласти з різних шарів, а я вкопуюся, щоб вижити, хоч сам жив до війни за 1300 кілометрів на захід. Тепер частина мене серед тих донбаських пластів на березі річки, в якій я так і не скупався, бо ворог був надто близько. До річки ми виходили лише на завдання. Якось приїхав Володя, вчив нас натягувати протипіхотні сітки. Це такі великі плутанки з тоненького дроту, вночі та, зрештою, і вдень в траві її не побачиш, а вступивши в таку пастку, годі виплутатися: чим більше пручаєшся, тим більше гострі дроти стягують твої ноги і ріжуть до крові. Володя терпляче пояснював нам, як і де розтягувати ті сітки, він був доброю людиною, більше його немає, загинув.

Смерть пахне порохом, землею і кров’ю, яка закипає на ранах. Якось тупо помирати серед цієї буйної природи: високих трав, хвойних лісів, різного птаства і дичини, якою кишить у тутешніх краях. Від постійних вибухів усе живе стає неспокійним і дивно поводиться, особливо змії. В хаті, де ми жили, під фундаментом поселилася велика чорна перелякана гадюка. Вона виповзала часами, аби погрітися на сонці. Ми не чіпали її, називали Ґертрудою. Вона не чіпала нас – погрілася і ховалася під фундамент. Мені завжди було цікаво, кому належала ця стара перехилена хатина біля річки. Певно, там жила якась старша жінка, на це вказував іконостас в кутку, прикрашений вишиваними рушниками, зі старими іконами на дошці, лампадкою і молитовником, а поруч біла хустка на поличці. Мабуть, та жінка померла, а внуки зробили з її помешкання дачу, час від часу приїздили, лишалися на літо і мріяли, що колись розбудують цю стару халупу на свій лад. Одного дня в кімнаті біля вікна я знайшов зошит, на якому було написано „Днєвник желаній”, в нього власники цього дому старанно записували свої бажання і плани. Починався щоденник у 2012 році, писала його дружина і мати сімейства:

2012 год: мой муж Мітя бросіт піть, Коля поступіт в льотноє учіліщє.

2013 год: ми переєдєм в город, я начну работать на сєбя, младший син закончіт школу с золотой медалью, ми будем зарабативать 2 тис. доларов в мєсяц. Мітя тоже устроится на работу, у меня будєт свойо крєсло в салонє красоти, в центрє города, потом два крєсла, і я буду зарабативать єщьо больше. Ми будєм много путишествовать с сімьйой.

Там було ще багато дрібних мрій, яких я вже не згадаю, але у 2014 році щоденник обривається. На ці землі прийшла війна, а зошит у клітинку, в який старанно записувалося усе потаємне, лежав собі серед журналів про смачну випічку. Цікаво, Мітя бросіл піть? Чи не судилося? Я ніколи не побачу тих людей, але живучи в їх покинутому домі, намагався не порушувати усталеного порядку, спав на їхньому ліжку у своєму військовому спальнику. Раз мені наснилося, що бабця з цього дому насправді перетворилася на змію Ґертруду і стереже наш спокій. Після цього я змію більше не бачив, кудись зникла.

Зате в мене з’явився інший друг. У сусідню хату прилетів снаряд, вибухом зняло дах, я поліз подивитися, чи є там хтось. На щастя, нікого не було, але під завалами я знайшов кота, сірого, малого, замурзаного і переляканого. Відтоді кіт жив зі мною. Його звати Гуляш, він бойовий кіт піхоти, зі справжніми виходами та чергуваннями на позиціях. Гуляш ходив за мною, як курятко за квочкою. На вечір, як не було нарядів, сідав поруч на лавці під хатою і дивився на зоряне небо. Я відкривав йому армійську тушонку і розповідав про своє життя, про дітей, які вони у мене геніальні, про спектаклі, які я ставив на різних сценах, про Бруно Шульца, який намалював 80 років тому Гуляша на стіні в дитячій спальні вілли гестапівця Фелікса Ландау у Дрогобичі. Розповідав йому про те, чого не міг розповісти побратимам, адже вони не зрозуміли б, а кіт Гуляш усе розумів. Єдине, чого я дуже боявся, – що одного вечора кіт почне розповідати мені про своє життя навзаєм. Повертаючись із фронту, я забрав Гуляша у Дрогобич, на війні його більше немає.

Ми їхали дорогою на Краматорськ, я намагався запам’ятати усі терикони і краєвиди за вікнами, ніби ніколи не мав повернутися, Дивно, але за свої сорок років я ніколи не був на Донбасі, вперше приїхав сюди – і одразу зі зброєю в руках. Ми солдати, ми воюємо за свою країну. І байдуже, ким ми були до війни, тепер ми військові люди. В наших жилах тече гарячий свинець, який плавиться в серцях, і ніщо не мало б нас зворушити. Хіба що дві маленькі дівчинки в магазині при дорозі на Слов’янськ… Вони підійшли до мене, боязко зиркаючи на автомат і гранати на поясі. Двійко білявих замурзаних дітей років семи. Підійшли і, дивлячись мені в очі, одна сказала тихенько:

– Слава України…

Так і сказала: України – може, хвилювалася?

Я відповів: Героям слава, – і заплакав. Вперше за усю війну. Сльози лилися самі собою, чим більше я хотів придушити в собі плач, тим гірше це виходило і рясніше котилися сльози з очей. Я дивився на тих дітей, а вони розпливалися… Я жмурився і кліпав, але так і не зміг зупинити клятих сліз, не міг опанувати себе… Я, той, хто стримував росіян і був готовий убивати всякого ворога, якого тільки побачу, не можу зупинити клятих сліз!.. Я їду додому, а ці діти залишаються тут, і я не можу їх забрати, вони ж не кіт Гуляш, я поїду, а що буде з ними? Вони ж не зникнуть, як змія Ґертруда, невже їм тут жити? Серед цих замінованих лісів і полів, серед безумної антиестетики, якою пронизаний увесь цей індустріальний Ад, до якого ніяк не зійде Христос. Я їхав додому, а дві дівчинки лишилися біля придорожнього магазину. Я тепер думаю: може, вони зі мною не віталися, а просто назвалися? Слава України – так їх звали, мабуть.

Наша розбита КІА раптом почала сама вмикати і вимикати аварійку, фари і поворотники. – Що з нею? – сміявся побратим Шум. – Певно, якісь проблеми з електрикою… Наша колимага здуріла, чи шо ?

„Ні, Шуме, вона просто прощається з Донбасом”.

„Ото її поміняло, ПТСР підхопила на війні” – сміється далі Шум.

Я вже нічого не відповідав, лиш повільно притулився до вікна – хотілося перевірити, чи я досі живий, чи скло пітніє від мого подиху…