Pavlo Luhovyi
Pocztówka z cichego miejsca wojny
Szukamy relacji osób mieszkających w Ukrainie na temat. wiadomej sytuacji. Pierwsze relacje i wrażenia. Jak z otwarcia wesołego miasteczka. Czy masz może kontakty do przekazania? – pyta mnie Messenger, a raczej dziennikarz kryjący się za Messengerem.
Jestem tu – odpowiadam – i mogę przekazać swoje wrażenia. Jestem wściekły. Wściekły będę od wschodu do zachodu naszego słońca. Budzimy się od huków, nocujemy w metrze, które najwyraźniej dlatego było budowane tak głęboko, żebyśmy się chronili – przed bombą jądrową, przed imperialistami, przed wyzyskiwaczami ludu pracującego miast i wsi. Śpimy w metrze, bo nad tunelami, ścianami szczelinowymi, betonem i izolacją jest wojna, jest miazga i ogólnie młyn.
Jestem wkurzony, bo mój ojczym czyści broń w kuchni; jestem wkurzony, bo moja matka biegnie w pluszowym dresie do banku, w którym pracuje, bo szefowi wydaje się, że to już koniec.
To jeszcze nie koniec: będziemy zabezpieczać skrytki i odbezpieczać karabiny, wypłacać pieniądze z bankomatów po całym mieście, biegniemy kupować leki, nabierać wodę do wszystkich możliwych pojemników, będziemy za szóstym razem dodzwaniać się do bliskich i dalszych, będziemy budować relacje, wchodzić, jak nóż w masło, w partyzantkę.
Odbieram wiadomości, które będą wkurzały mnie do mojej naturalnej śmierci: że wsparcie, że ciepło myślimy, że myślimy w ogóle, że wszystko co w naszej mocy, że z Polski, Stanów, Anglii będziemy – pomagać, myśleć, wspierać. Wkurza mnie to, bo im wierzę; bo wszystkie naklejki z moją utrapioną flagą sprawiają, że naprawdę czuję się lepiej, kiedy widzę, że ktoś ją ma na profilu. Że ktoś jest ze mną, jest jak ja, że jesteśmy niejako pozszywani tą zglobalizowaną nicią lewackich kosmo-multi-jakichś relacji.
Wkurza mnie to i doprowadza do łez, płaczę więc, bo to umiem i lubię. Tymi łzami mogę się dzisiaj porządnie upić.
Będziemy się bronić (?) Będziemy się bronić. Będziemy się bronić, bo część z nas niesie w sobie to piekielne ziarno oburzenia, niemożność ustąpienia przed niesprawiedliwością, niemożność przełknięcia tego zgniecionego kawałka zeszytu z historii pisanej gdzieś na Kremlu, kawałka, którym nas niemiłosiernie kneblują od 4 nad ranem.
Jestem w bezpiecznym regionie. Wysyłam screena z mapą i moją włączoną geolokalizacją, rozmówcy mają trochę inne zdanie. Jestem dla nich niebieską kropką w środku jakiegoś szerzej nieokreślonego piekła, “nieciekawej sytuacji”, jakiegoś iluzorycznego “tam u was”, które właśnie rozprzestrzeniło się na cały świat.
Na Twitterze ludzie głowią się, czy Kharkiv i Kharkov to są dwa różne miasta i czy w obu Rosjanie tak mocno jebią po nas z gradów. Podpowiem wam: to mogą być nawet dwa różne miasta, grady jebią w nich równie mocno.
Jestem w rozkroku, jestem rozerwany jak po ostrzale, moje wnętrzności są widoczne, są tu dla was. Jestem rozerwany, bo jedna połowa mnie chce uciekać, chce czuć się jak dezerter, napawać się tym uczuciem, że nie mogła nic i nie pasuje do munduru.
Druga moja połowa idzie się zgłosić do Obrony Terytorialnej, druga połowa prosi, żeby zrobić ostatnie w życiu zdjęcie – ze sobą i z matką na tle masztu z powiewającą dumnie ukraińską flagą. Maszt stoi na miejscu pomnika Lenina. Na miejscu masztu kiedyś powstanie muzeum poległym drugim połowom mnie. Chyba że ci dobrze określeni i wam znani “oni” wejdą do mojego jeszcze bezpiecznego regionu na screenie z mapą mojej ojczyzny i przywrócą w tym miejscu pomnik Lenina. Moja druga połowa chce walczyć, zabijać, zgłaszać się spontanicznie do ochotniczych oddziałów. Moja druga połowa jest nad wyraz waleczna, gdyż jest sklejona wnętrznościami z tą pierwszą, dezerterską połową.
Oni naprawdę chcą nas zabić, chcą wypruwać nasze flaki, bo jesteśmy faszystami, nas się trzeba pozbyć, oczyścić od nas tę żyzną ziemię, głowę naszego kacyka koniecznie trzeba złożyć na złotym talerzu na stole przez zwycięzcą. Oni naprawdę chcą defilady przez zbombardowany Chreszczatyk. Dlatego ja będę paradował w przygranicznych lasach, aż umrę albo przedostanę się do was, do tych, którzy chcą mnie wesprzeć na Facebooku, do wszystkich waszych nakładek z flagą i szczerych wyrazów współczucia i słów wsparcia. Będę błądził w tym lesie bez końca, aż wyjdę po właściwej stronie.
Moje połowy wymyślają plany. Oba są do bólu przewidywalne, oba są niewykonalne, oba są tylko cienkim skrawkiem rzeczywistości, którego się trzymam póki serce mojego państwa rozdzierają syreny, miażdżą pociski, póki tysięcy onych chronią się w metrze, śpią w wagonach, na starych sowieckich stacjach wyłożonych brzydkimi kachlami. Ja wymyślam plany i nie jestem w tym sam, mój bezpieczny region zamarł, jak płód w łonie matki. Część mojego bezpiecznego regionu z przyjemnością się abortuje, aby skoczyć do łona innej matki, część mojego regionu zaś polegnie jak druga połowa mnie – w bojach o te regiony, którym trochę mniej się poszczęściło.
Teraz rozumiem, że zostanę tu na zawsze. Teraz, w tej chwili, kiedy całe miasto śni niespokojne sny o utraconym bezpieczeństwie, kredytach, dzieciach do wywiezienia, matkach do wywiezienia, złocie do wywiezienia, nieopłaconych mandatach, niewręczonych łapówkach, nieucałowanych i niepożegnanych tam tu i ówdzie kochanych rozumiem, że zostanę tu na zawsze. Ze wszystkim, co we mnie jest różowego, pulsującego i ociekającego zostanę tu, że się wgniotę w tę żyzną ziemię, którą ze mnie tak chcą oczyścić nasi przeciwnicy. Zostanę pod tym masztem z matką na zawsze.
Oskarżam was o to, że wierzę w wasze słowa. Oskarżam was o to, że wierzycie, że zwyciężymy. Oskarżam was o to, że chcę, abyście mieli pełnię racji. Oskarżam was o to, że się troszczycie. Oskarżam i kocham.
Ałła Zalewska
Dwadzieścia par oczu
Wchodzę do sali. Miało być kilka osób, tymczasem widzę wpatrzone we mnie dwadzieścia par oczu. W tych oczach nie ma strachu, nie ma złości, nie ma nawet smutku, jest pustka. Na dwudziestu twarzach maluje się pełne skupienie, są tu w konkretnym celu i muszą ten cel jak najszybciej osiągnąć.
W przedsionku stoi wózek dziecięcy, obok wózka leżą duże torby z pieluchami odebranymi z pobliskiego punktu pomocy. Niemowlak śpi grzecznie na rękach swojej mamy. W pierwszym momencie jestem zaskoczona, ale zaraz dociera do mnie, że gdyby kobieta mogła go z kimś zostawić, na pewno by to zrobiła. Oby tylko maluch nie zaczął płakać w trakcie zajęć, bo wtedy i ja bym się rozpłakała. W grupie są same kobiety. W Ukrainie zostawiły mężów, synów, ojców, braci. Zostawiły pracę, domy, plany na przyszłość. Zostawiły serca i dusze. Może dlatego ich oczy są takie puste, skoro w środku nic nie ma…
Jest połowa marca. Mam kilka tygodni, żeby nauczyć te kobiety mówić po polsku. Nie potrafię ukryć tremy, biorę głęboki wdech i powoli wypuszczam powietrze. Przedstawiam się, proszę o ich imiona. Zadaję kilka prostych pytań, szukam porozumienia, ale widzę tylko dwadzieścia par szeroko otwartych oczu. Ostrożnie próbuję języka rosyjskiego. Czy w ogóle mogę mówić do nich po rosyjsku? Okazuje się, że większość pochodzi z regionów, gdzie rosyjski, obok ukraińskiego, jest językiem codziennym. Trudno mi jednak przełamać barierę, zdenerwowanie wcale nie pomaga w płynnej komunikacji.
Po sali biega mała dziewczynka, śmieje się, psoci, wysypuje ziemię z doniczki, podkrada mi flamastry. Radość małej w kontraście do zbyt poważnej twarzy jej matki wprawia mnie w konsternację. Uśmiecham się do dziewczynki, patrząc jednocześnie przepraszająco na moje kursantki, którym raczej nie jest do śmiechu.
Zaczynamy od alfabetu. Rosyjska literka – polska literka, rosyjski wyraz – polski wyraz, rosyjskie zdanie – polskie zdanie. Kilka lekcji i w dwudziestu parach oczu widzę coś na kształt ulgi, że jednak jest to wykonalne, że będą potrafiły w tak krótkim czasie nauczyć się tyle, ile potrzebują do podjęcia pracy. Te dumne, piękne kobiety nie chcą być dla nikogo ciężarem, pragną jak najszybciej zacząć zarabiać same na siebie. Podziwiam ich siłę i determinację.
Z czasem atmosfera robi się nieco luźniejsza. Mówię do nich po polsku, one odpowiadają mi po ukraińsku i w jakiś magiczny sposób rozumiemy się. Dochodzimy nawet do wniosku, że ukraiński jest bardziej podobny do polskiego, niż do rosyjskiego. Powtarzam za nimi ukraińskie zwroty, poprawiają mnie, śmieją się, trochę ze mnie, ale trochę już do mnie. Zaczynają mi ufać. Dwadzieścia par oczu patrzy z rozbawieniem i ciekawością.
Niekiedy, po drodze na zajęcia, podrzucam coś do punktu pomocy. Ostatnio potrzebna jest odzież. Przypominam sobie, jak tuż po wybuchu wojny w gorączce pomagania, posegregowałam nowe rzeczy i wysłałam jednym z pierwszych transportów na granicę. Potem oglądałam reportaż o stertach ubrań walających pod granicą, gnijących od wilgoci. A teraz tak bardzo przydałyby się te ubrania. Lubię wyobrażać sobie, że akurat mój worek trafił, gdzie trzeba i ktoś nosił ciepłą kurtkę narciarską, którą kupiłam na wyjazd w góry. Urlop odwołany, niechby chociaż kurtka kogoś ogrzała.
Spotykamy się dwa, trzy razy w tygodniu. Dziewczyny proszą o więcej zajęć, ale ja nie mam tyle siły. Kiedy odmawiam, w dwudziestu parach oczu pojawia się rozczarowanie. Jest mi przykro, jednak nie pokazuję tego po sobie. Moje uczennice nie wiedzą, że zaczynam pracę wcześnie rano, a po południu poświęcam im swój wolny czas, dobrze, jeśli zdążę przedtem zjeść obiad. Nie powiem im tego, nie chcę, żeby poczuły się jeszcze gorzej, niż się czują. Z pokorą przyjmuję ich zniecierpliwienie, irytację, a nawet złość, kiedy zapomnę przynieść ćwiczenia, które obiecałam, albo zbyt zawile tłumaczę zasady pisowni. Wiem, że te emocje nie do mnie są skierowane, nie mnie dotyczą. Nie od razu to zrozumiałam, ale teraz wiem.
Uczymy się pilnie, one – języka polskiego, ja – pomagania. Tak, pomagania trzeba się nauczyć. Jesteśmy przyzwyczajeni, że kiedy robimy coś dla innych, zawsze dostajemy coś w zamian, chociażby dobre słowo, miły gest, aprobatę otoczenia. Pracując z uchodźcami też podświadomie liczymy na wdzięczność, to nie jest nic dziwnego ani nic złego, taka jest nasza natura. Musimy jednak zrozumieć, że tej wdzięczności możemy wcale nie doświadczyć. Doświadczymy za to wielu przykrych emocji, na które nie jesteśmy gotowi.
Przestawiam się na dawanie w systemie bezzwrotnym. Nie czuję się lepszym człowiekiem, robię to, co muszę i co potrafię. Nie jeżdżę na granicę, nie pomagam przy transportach, nie jestem lekarzem, sanitariuszem, nie przygarnęłam ukraińskiej rodziny pod swój zbyt mały dach. Jestem nauczycielką języka polskiego.
W tym samym czasie szkoła, w której pracuję, otwiera oddział przygotowawczy dla uczniów z Ukrainy. Niektórzy mają prawie osiemnaście lat, inni nie skończyli jeszcze piętnastu. Bardzo różnią się od siebie ale w jednym są zgodni – wcale nie chcą być w tej szkole. Nie chcą uczyć się obcego języka, przecież zaraz wracają do domu. Może potrwa to tydzień, może dwa, po co zawracamy im głowę, po co w ogóle rodzice zapisali ich do szkoły. Nie nawiązują kontaktu ani z nauczycielami ani ze sobą nawzajem. Zakryli twarze włosami, kapturami, szalikami, kilka osób siedzi w maseczkach, chociaż nie ma już takiego obowiązku. Każdy trzyma w dłoni pudełeczko z ekranem. Ekrany są jedynym łącznikiem ze światem, który za sobą zostawili. Na tych ekranach oglądają relacje na żywo, prosto z piekła. Są na to stanowczo za młodzi, nie powinni oglądać nawet fabularnych filmów wojennych, a oni patrzą na najprawdziwszą wojnę, wybuchy i tańczące w powietrzu fragmenty czołgów, samochodów, domów. Ich domów.
Jestem zmęczona, bardzo źle ostatnio sypiam. Któregoś dnia, po wejściu na popołudniowe zajęcia, wydaje mi się, że widzę nowe twarze. Rozdaję przygotowane wcześniej „kserówki” i oczywiście brakuje mi kartek dla wszystkich. Okazuje się, że kilka kobiet korzystających z punktu pomocy, dowiedziało się o naszym kursie i też chcą uczęszczać. Niedobrze, będę musiała im wytłumaczyć, że grupa jest już dużo dalej z materiałem i raczej nie będą w stanie tego nadgonić. Jest mi nieswojo, odwlekam tę rozmowę… aż nagle wpadam na pomysł: dzwonię do koleżanki, również polonistki, proszę o pomoc. Mówię, że jest to wolontariat, że warunki są skromne, nieduża sala udostępniona przez parafię, do dyspozycji tylko biała tablica i markery, za to dziewczyny są wspaniałe i trochę znają już polski. Oczywiście! – słyszę w odpowiedzi, kamień spada mi z serca. Koleżanka bardzo angażuje się w projekt, załatwia podręczniki do nauki języka polskiego jako obcego, wyszukuje ćwiczenia dla grupy poczatkującej i dla tej bardziej zaawansowanej. Jest mi teraz o wiele łatwiej. Nie lżej, łatwiej.
Otwieram podręcznik. Kolejna lekcja jest o domu i o rodzinie. Wyobrażam sobie, jak mocno mógłby zaboleć taki temat i przez chwilę brakuje mi tchu. Szybko przewracam stronę na bezpieczną wizytę w sklepie. Robimy małe inscenizacje, idziemy do drogerii, potem do spożywczego i do warzywniaka, pytamy o ceny, wybieramy produkty. Wydrukowałam kolorowe obrazki, jak dla dzieci w szkole podstawowej. Pokazują palcem, co wybrały a na odwrocie jest nazwa. „Frukty” to owoce, a „owoszi” to warzywa, ale ten polski jest śmieszny! Znajdujemy inne zabawne przykłady – „stoł” to stół, „stół” to krzesło a „kriesło” to fotel. A wiecie, co znaczy kawior? „Ikra”! U nich dywan. A „diwan” to kanapa. Śmiejemy się szczerze i serdecznie.
W nasze działania powoli wkrada się rutyna. My, nauczycielki, nie denerwujemy się już przed każdym wystąpieniem, one, nasze uczennice, coraz lepiej mówią, coraz trudniejsze zadają pytania. Interesują się tematami użytecznymi: jak załatwić sprawę w urzędzie, jak kupić bilety na pociąg, co mówić na rozmowie o pracę. Ania chce zrobić kurs wizażu, chce znać nazwy profesjonalnych kosmetyków. Natalia będzie pracowała w piekarni, powtarzamy nazwy ciast i innych wypieków. Może po weekendzie przyniosę coś słodkiego?
Kolejne spotkanie, siedzimy z naszymi uczennicami, jemy ciasteczka, pijemy kawę, jak dobre przyjaciółki. W rozmowę powoli, nieśmiało zaczynają wplatać się ich osobiste historie. Zastygam, zdumiona. Tak zwyczajnie, naturalnie zaczynają o tym mówić: u mnie było tak a u mnie tak, uciekałam samochodem, jechałam pociągiem, mój dom zrujnowany, mój stoi, ale wszystkie szyby wybite, moja ulica nie istnieje, szkoda ogrodu, babcia nie chciała jechać, uparła się, a moi rodzice są za starzy i nie mieli siły, zostawiłam psa, ja koty, przyjaciółka jechała tuż za mną, z małymi dziećmi, nie odbiera telefonu, może zgubiła, mój mąż też nie odpisuje, syn się martwi, wszędzie były miny, strzelali do samochodów, nie miałam nawet picia dla córeczki. Ja z Kijowa, a ty? Z Mariupola, z Buczy, Siewierodoniecka, Charkowa, Mikołajowa. Głosy spokojne, nie drżą, w dwudziestu parach oczu nie pojawiają się łzy. Za to w moim gardle rośnie ogromna kula, zabieram ją ze sobą. W domu kula pęka i wylewa się ze mnie niepohamowanym potokiem łez. Płaczę po raz pierwszy od początku wojny.
W szkole, dziewczynka z oddziału przygotowawczego wręcza mi swój wiersz. Wiersz jest długi, trzeba go przetłumaczyć, proszę nauczycielkę języka rosyjskiego, żeby mi w tym pomogła. Nie ma sprawy, zabiera kartkę, zrobi to w wolnej chwili. Kiedy na drugi dzień przynosi tłumaczenie, ma oczy ze szkła. Czytam i w pierwszym momencie nie wierzę w to, co widzę. Czy to są przeżycia i uczucia czternastolatki? Dziecka? Najweselszej dziewczyny w klasie? Czytam o śnie, z którego bohaterka wiersza nie chce się obudzić, bo wie, że ocknie się w piwnicy, gdzie ukryli się przed nalotem. Sen jest piękny, wrócił pokój, jest bezpiecznie. Na jawie strach i głód, i lecą z nieba bomby. Tym razem łzy płyną natychmiast. Wiersz publikujemy w szkolnej gazetce.
Na kursie coraz więcej pustych krzeseł. Coraz mniej par oczu wpatrzonych we mnie. Gdzie jest Julia, Luba, gdzie Dasza? Ktoś wie? Znalazły pracę, nie mają już czasu na nasze zajęcia. To cudownie! Klaszczę w ręce, ale w środku czuję ukłucie, bo wiem, że wcale nie jest tak kolorowo. Julia była menadżerem dużej firmy w Kijowie, teraz w podobnej firmie sprząta biura. Lubow pracowała jako główna księgowa, dostała pół etatu w restauracji, na kuchni. Tylko Daria pracuje w zawodzie, jest fryzjerką, niestety nowa szefowa nie dała jej umowy. Alina wyjechała do większego miasta, tam łatwiej o pracę. Natalia nie zostawiła kontaktu. Powoli znikają z mojego życia, osoba po osobie. Znikają najczęściej bez pożegnania, tak jakby chciały się odciąć od tego etapu w ich w życiu, jakby nie chciały pamiętać, że potrzebowały pomocy.
Marija o oczach koloru popiołu wygląda dzisiaj inaczej. Nosi czerwony sweter, ułożyła włosy, oczy, delikatnie podkreślone makijażem okazują się być zielone, nie szare. Z twarzy bije nieznany wcześniej blask. Mówi, że przyszła się pożegnać, bo za kilka dni wyjeżdża. Dokąd? Do Charkowa do domu, do babci, bilet już kupiony! W Charkowie przecież niebezpiecznie, rakiety, wybuchy, strzelanina. To nic, babcia mieszka kawałek za miastem, a Masza musi się nią zająć. Do domu, rozumiecie? Wracam do domu! Ściska nas najmocniej jak potrafi, dziękuje za lekcje, za wspólnie spędzony czas i wybiega z sali, bo przecież musi jeszcze się spakować.
Na ostatnich zajęciach są już tylko dwie osoby. Pytają, czy mogą przychodzić dalej. Niedługo wakacje i niestety tutaj, gdzie się teraz uczymy, będą działy się inne rzeczy. Daję dziewczynom namiary na szkoły językowe, w których oferują bezpłatne kursy dla uchodźców. Pożegnanie jest trudne. Nie wiem co zrobić z wolnym popołudniem, czuję się niepotrzebna.
Patrzę teraz na zdjęcie, które zrobiłam na jednych z pierwszych lekcji, zwykłe „selfie” z grupą, ja a w tle dwadzieścia kobiet, Ukrainek. Pamiętam doskonale ich twarze, imiona, ich historie, zupełnie jakby były w moim sercu wyryte na zawsze. Nigdy nie zapomnę tych przedziwnych, magicznych, pełnych rozpaczy, ale i nadziei chwil. Nie zapomnę dwudziestu par wpatrzonych we mnie oczu.
Patrycja Pelica
My, wy, oni
„Jak wiele musimy powiedzieć,
by nas słyszano w chwili gdy milczymy” Elias Canetti
Tłusty Czwartek tego roku był inny, niż planowaliśmy. Prawie nikt z uczniów nie przyniósł pączków, bo zbudzeni rozmowami dorosłych, zapomnieli stanąć w kolejce do cukierni. Niektórzy zapomnieli nawet zeszytów, ale tego jednego, jedynego dnia postanowiłam przymknąć na to oko.
Bo tego dnia wszystko się zaczęło. W Tłusty Czwartek, 24 lutego 2022 roku. Uczniowie nie przynieśli więc słodyczy, ale pytania, lęk w oczach i strzępy faktów, zasłyszanych w telewizji, w radiu i od rodziców.
– Proszę panią – Agnieszka w pierwszej ławce zapomina podnieść rękę. Nigdy nie zapomina, to przecież prymuska. Ale nie dziś. – Wojna do nas nie przyjdzie, prawda? – Mówi się: proszę pani – poprawiam ją. – Nie. Myślę, że nie.
– Szkoda! – rzuca spod okna piegowaty Wojtek. – Wojna jest fajna! Możesz dostać prawdziwą broń, nie taki plastikowy karabin jak na Dyngusa i sobie z niego strzelać! Ratatata!
– A moja babcia mówiła, że wojna jest straszna – odzywa się Zosia. – Traci się dom, rodzinę, przyjaciół. Nie ma w niej nic fajnego.
Wszyscy znamy babcię Zosi. Kiedyś odwiedziła naszą szkołę z okazji Święta Niepodległości. Miała twarz pokrytą siecią zmarszczek gęstą jak pajęczyna – ale z tej twarzy wciąż patrzyły błękitne, bystre oczy. Tymi oczami oglądała wybuch powstania, a jednego omal nie straciła w czasie walk o stolicę.
Zastanawiam się, czy babcia Zosi może dziś patrzeć w ekran telewizora. Od nowa przeżywać tamten sierpień i tamtą wojnę, choć to inny czas i inny konflikt… Ale czy wszystkie wojny nie są do siebie podobne?
Po lekcji zbieram się najwolniej jak mogę. Boję się wracać do pokoju nauczycielskiego, gdzie w radiu zamiast piosenek wciąż lecą relację z Ukrainy. Powoli dopijam zimną kawę, ledwie wyczuwając, jak obrzydliwy ma smak, gdy Agnieszka wtyka głowę przez uchylone drzwi.
– Proszę pani – dwa warkoczyki zabawnie dyndają u jej szyi. To jedyne, co dziś mogę nazwać zabawnym. – Putin tu nie przyjdzie, prawda? Wszystko będzie dobrze? Niebo za oknem chmurzy się i ciemnieje. Wyraźnie grozi deszczem. Grozi nawałnicą.
* * *
Zaczęło się od ogłoszenia, które uczennice z siódmej klasy powiesiły przy drzwiach do szkoły. Na trzech sklejonych taśmą kartkach wypisały ręcznie wszystko, co było potrzebne: od czekolad i soczków dla dzieci, przez środki higieniczne, po bandaże i leki.
– Przecież nie można siedzieć z założonymi rękami, kiedy to się dzieje – mówi Arleta, którą znałam raczej z uwag za kłótnie z nauczycielami niż z akcji charytatywnych. Aż trudno wyobrazić sobie, ile się kryje pod słowem to. Wszystko, co pokazują w telewizji, a co podpatrzone przez uczniów najmłodszych klas sprawia, że popłakują na przerwach albo rysują w zeszytach czołgi. To, co znali dotąd tylko z filmów i komiksów, z opowieści dziadków albo wycieczek do Muzeum Powstania, nagle stało się rzeczywiste. Zbyt rzeczywiste. Bliskie. Zbyt bliskie.
Zaczynamy lekcje od krótkiej pogadanki, by choć trochę ich uspokoić. W chaosie pierwszych dni dyżurujemy w kanciapie, gdzie rodzice i dzieci przynoszą rzeczy z listy. Możemy zrobić chociaż tyle, myślę, choć zarazem zadręczam się, że nie robię więcej. Nie wybiorę się na granicę, gdzie wolontariusze rozdają dzieciom kanapki i ciepłą herbatę. Nie mogę jednak zostawić innych dzieci – te tutaj też mnie potrzebują, kiedy podtykają mi pod nos mapę, gdzie zaznaczone są miejsca, w których spadły rosyjskie pociski.
– To daleko, proszę pani? Prawda, że daleko?
Jak daleko by nie było – wciąż jest zbyt blisko.
Przez pierwsze dwa tygodnie wojny przez naszą kanciapę przechodzi prawie cała szkoła. Siatki z darami nie mieszczą się już w pomieszczeniu, więc po lekcjach zawozimy je do Domu Kultury, skąd trafią dalej. Ktoś musi je przewieźć, posegregować, posłać na Ukrainę. W głowie się nie mieści, ile osób poświęca na to swój wolny czas. Długi łańcuch tych, którzy się zaangażowali, wydaje się nie mieć końca.
Czterolatka Ola taszczy brązowego misia, większego od niej samej.
– To mój ulubiony – mówi. – Zawsze go przytulam, gdy dzieje się coś złego. – A nie będziesz za nim tęsknić? – pytam.
– Pewnie tak. Ale może jakieś dziecko teraz tęskni bardziej?
Marcin z czwartej przynosi makaron, który kupił za kieszonkowe. Tylko na tyle starczyło, mówi, wciskając mi w ręce plastikową siatkę. I zaraz ucieka, żeby nie widzieli go inni. To łobuz: ma najwięcej opuszczonych lekcji i zawsze, kiedy musi coś zrobić, pyta, czy to na ocenę. On nie robi nic bezinteresownie. Nigdy. A jednak dziś, gdy patrzę na Marcina, mam wrażenie, że zdaje teraz najtrudniejszy sprawdzian. Może to, co czeka nas przez kolejne tygodnie, nauczy nas więcej niż niejedna lekcja? Może wszystkie te hasła o solidarności i zachowaniu się jak trzeba, przywoływane na akademiach, staną się czymś więcej niż cytatami z podręczników? Może…
* * *
– Jakie one są? Te dzieci z Ukrainy?
Dwadzieścia par oczu wpatruje się we mnie bez mrugnięcia. Dwadzieścia par uszu czeka na odpowiedzi, których sama nie znam. Dwadzieścia ust zadaje pytanie za pytaniem. Spadają jak lawina, jak deszcz ze śniegiem, który raz po raz uderza w szyby. Pogoda jest typowa jak na początek marca i kapryśna: deszcz przeplata się słońcem, a chłód ciepłem, pogoda zmienna jak moje myśli: będzie dobrze, nie będzie; dogadamy się, nie znajdziemy wspólnego języka… Czy jesteśmy gotowi? Czy nasza podstawówka jest gotowa?
Ale czy ktokolwiek jest?
– Czy będą fajne? Czy nas polubią? Czy zechcą się z nami bawić?
Od kiedy dowiedzieliśmy się, że dołączą do nas dzieci z Ukrainy, w szkole nie mówi się o niczym innym. Szykujemy im miejsca w szatni i szafkach, dostawiamy krzesła w stołówce i dokupujemy zestawy podręczników. Robimy miejsce w szkole – i próbujemy zrobić je w sercach. Jak najwięcej.
Wieszam na tablicę mapę Europy i pokazuję, gdzie leży Ukraina.
– To prawda, że oni nie chodzą do kościoła? Tylko do cerkwi?
– A co to cerkiew, proszę pani? Jakiś inny kościół?
– A co jedzą, proszę pani? Pojadą z nami do McDonalda?
– Nie znacie miejsc z mniej śmieciowym jedzeniem? – oburzam się, podczas gdy chłopcy już zasypują mnie kolejnymi pytaniami. Chcieliby wiedzieć dużo. Jak najwięcej. Najlepiej wszystko od razu.
– Lubią to, co my? Też oglądają Psi Patrol? Wolą Chase’a czy Marshalla? Czuję, że boję się nie mniej od nich, choć w przeciwieństwie do moich uczniów, głośno nie mówię o strachu. Bo jak przygotować dzieci na spotkanie z wojną? Przecież kiedy ma się dziesięć lat, nie myśli się o takich rzeczach. Nie powinno się myśleć… I jak rozmawiać z tymi, które zostawiły za sobą szkołę, dom, plac zabaw; ulubione rzeczy i przyjaciół z podwórka?
– Wiecie – silę się na uśmiech, bo mam przeczucie, że niczego nie potrzebujemy teraz tak, jak uśmiechu. – Myślę, że one są do was bardzo podobne.
Pytania, lawina pytań, grad pytań…
… i cisza.
Tak od polskich, jak i ukraińskich dzieci.
Cisza.
Cisza brzmi tak samo we wszystkich językach świata. Jest wymowniejsza niż sto słów, pełno w niej strachu, wątpliwości i oczekiwania. Ja milczę, ty milczysz, oni, one też milczą. To ironia losu, bo jako polonistka nie powinnam mieć problemów z doborem słów, a jednak dziś ciężko mi wykrztusić choć jedno. Znaleźć te adekwatne.
Boimy się słów, ale zarazem nie przestajemy szukać w głowie odpowiednich. – To nasi go… – zaczynam, ale gryzę się w język. Czy goście to odpowiednie słowo? Na ile będą gośćmi? Może wkrótce zostaną naszymi sąsiadami? Na razie jednak nic nie mówią. Piątka ukraińskich dzieci skupia się w trzech ławkach tuż przy oknie. Lena, Alona, Anastazja (Nastia), Wołodia i Igor. I tyle, bo co więcej o nich wiem? Nie znam nawet ich głosów, bo kiedy zadaję pytania, jedynie kiwają głowami. Ale zwykle opuszczają je tak nisko, że podbródkiem uderzają o klatkę piersiową. Na ławkach przed nimi leżą małe upominki. Naklejki i ciastka, które moja klasa kupiła dziś w szkolnym sklepiku, do ostatniej chwili naradzając się, co wybrać. – A jeśli oni nie lubią ciastek? – zastanawiała się Zosia.
– Bzdura! Przecież każdy lubi ciastka, prawda, proszę pani?
A jednak żadne nie wyjęło ciastka z opakowania. Tym bardziej nie wzięło nawet kęsa. Zerkam na ich dłonie i już wiem. Drżą zbyt mocno, by mogły rozerwać jakąkolwiek folię.
– Może przedstawicie się kolegom? – wiem, że rozumieją po polsku. Ojcowie całej piątki pracują u nas od lat, Igor przyznaje się, że był już w Polsce. Widział Warszawę i nawet zobaczył w Krakowie jak smok zieje ogniem.
– Ale to było co innego – dodaje zaraz. – To były wakacje. Nie ucieczka jak teraz. – A może ty opowiesz nam o sobie? – Wołodia, w przeciwieństwie do Igora, nawet nie otwiera ust. Wciska głowę w ramiona i kuli się w ławce, jakby próbował zniknąć. Bębni palcami o stół, a w ciszy, panującej w klasie, każdy dźwięk urasta do rangi hałasu. Nawet szept zabrzmiałby teraz jak krzyk. – Masz na imię Vołodymyr, tak? Jak prezydent Zełenski?
– To prawda, że poluje na niego grupa Wagnera? – wtrąca się podekscytowany Wojtek. – Chcą go dopaść w Kijowie? A co będzie, jak go złapią? Poddacie się? Wołodia odwraca się w jednej chwili. Jest purpurowy z gniewu.
– Nie złapią, słyszysz?! Nic mu się nie może stać!
Uderza pięścią w ławkę, aż spadają piórniki. Drżą mu dłonie, głos, cały się trzęsie. Po tym, co przeszedł, Wojtek nie powinien go denerwować, ale… Może lepsze złe emocje niż żadne? Może lepszy gniew niż apatia, milczenie i patrzenie w okno przez pół lekcji?
– Spokojnie – usadzam Wołodię na miejscu. – Na pewno nic mu nie będzie. – Ale tak mówili w telewizji – nie daje za wygraną Wojtek. – I mówili też, że to nie żaden prezydent. Tylko aktor…
Nim zdążę zareagować, Wołodia odwraca się i szturcha go w łokieć, aż Wojtek krzyczy na całą klasę. I całe gardło.
– Chłopcy! Natychmiast przestańcie! A Ty – zwracam się wprost do Wojtka, który wciąż rozmasowuje obolały łokieć – pamiętaj: nie trzeba wierzyć we wszystko co mówią w telewizji. Teraz ty – po chłopcach przyszedł czas na Lenę, tak drobną, że wydaje się być młodsza od całej reszty. – Opowiesz nam o sobie?
Wstaje z krzesła i wierci czubkiem buta w podłodze.
– Jestem Lena i jestem uchodźcą.
– Skąd znasz to słowo?
– Z telewizji. Chyba pasuje, prawda?
Nie mówi nic więcej. Więcej dowiaduję się w pokoju nauczycielskim: mama Leny zdążyła wybiec z nią z mieszkania, kiedy w sąsiedni blok uderzył pocisk. Zabrały tylko to, co miały na sobie. Wszystko inne: nawet kurtka, w której Lena chodzi na lekcje, dostały już w Polsce. Ile jest takich Len, myślę. Ile dzieci bez domów, kolegów, ojczyzny. A każde dziecko to osobna historia i osobny, mały dramat. To one, jak malutkie puzzle, składają się na wielką układankę, tworząc obraz: panoramę tego, co spotyka naszych sąsiadów.
– Chcesz coś dodać? – pytam, ale Lena zaciska usta, jakby i tak powiedziała już za dużo.
Reszta lekcji jest milczeniem.
Ciszą.
* * *
Ta cisza jest moim największym problemem. Główną bolączką naszych lekcji. Wymyślam gry słowne, zabawy i quizy. Próbuję wciągnąć do nich małych Ukraińców, ale oni mówią tylko tyle, ile muszą – i ani wyrazu więcej. Nie podnoszą rąk, nie zgłaszają się, choć sądzę, że znają odpowiedzi.
– Co lubisz robić? – stukam długopisem w ławkę Leny, jakbym próbowała zbudzić ją ze snu. Widzę, że śledzi wzrokiem moje ruchy, ale nie patrzy mi w twarz. – Huśtać się na placu zabaw – odpowiada po namyśle. – Ale to się chyba nie liczy. – Dlaczego?
– Bo widziałam w Wiadomościach, że tego placu zabaw już nie ma. Spadła tam bomba i została dziura w ziemi. To liczy się czy nie?
Przełykam ślinę. Wolę nie myśleć co by było, gdyby w momencie wybuchu znajdowały się tam dzieci. Choćby Lena albo któraś z jej sióstr…Z bliska widzę ją wyraźnie: zaciśnięte dłonie, przygryzione usta, cienie pod oczami. Zbyt wiele smutku w tak młodej twarzy. Muszę być dla niej kimś więcej niż panią od polskiego: może trochę psychologiem, przyjaciółmi, których zostawili na Ukrainie, może nawet… namiastką domu? Kimś, dzięki komu może choć raz się uśmiechnie?
– Oczywiście, że się liczy – odpowiadam. – W mieście są cztery place zabaw. Możesz chodzić na który tylko chcesz.
– Ale to nie to samo – przygryza wargę tak mocno, że boję się, że zaraz popłynie z niej krew. Nie to samo. Dla nich nic nie jest takie same. We wszystkim czai się niepewność i obawa. Dlatego gdy chcę, by odmienili dowolny czasownik, Lena wybiera: bać się. Ja się boję, ty się boisz, on się boi. My się boimy, wy się boicie, oni, one… wiadomo – Dobrze? – upewnia się, a ja mogę jedynie skinąć głową.
Jest poprawnie. Ale wcale nie jest dobrze.
Na lekcji o czasie przyszłym proszę, by każde z dzieci ułożyło po jednym zdaniu. Większość się powtarza: pojadę na wakacje, pójdę na mecz, kupię sobie nową grą – dopóki nie docieram do pierwszych ławek. Wrócę do domu, czyta Lena. Pojadę na Ukrainę, kontynuuje Igor. Nie widzą innej przyszłości, nie mają innych planów. – Jak najszybciej pojadę do Chersonia, do domu, dodaje Wołodia. – Nie chcę tu być.
– Dlaczego? – pyta Zosia. – Źle wam u nas? Przecież robimy co się da, żebyście się tu zadomowili.
Przed szczerością dzieci nie da się uciec. Nie rozumieją, że są pytania, których czasami nie wypada zadawać.
– Nie o to chodzi – Wołodia intensywnie wpatruje się za okno, jakby za dachami najdalszych domów wypatrywał swojego własnego. – Nie jest źle. Polska nie jest zła. Ale to nie dom.
– Tęsknimy – dodaje szeptem Nastia. Żałuję, że tak rzadko się odzywa. Ma piękny głos, podobno przed wojną śpiewała w chórze. – Po prostu nie da się nie tęsknić. Rozumiesz, Zosiu?
Czas, myślę. Niczego nie potrzebujemy tak, jak czasu. Musimy dać go sobie samym – i sobie nawzajem. Później tęsknota trochę zelżeje. Nie zawsze będzie tak bolało. Zanim jednak powiem to Nastii, Zosia wychyla się z ławki i na moment chwyta ją za rękę. Nie mówi, że zrozumiała.
Ale czy musi?
Dlatego nie mogę uwierzyć, kiedy Janek kwadrans później przychodzi do mnie na przerwie ze skargą, że Nastia płacze na korytarzu. Przez Zosię.
I rzeczywiście, znajduję ją roztrzęsioną, z rzęsami sklejonymi przez łzy. Wiem, że Nastia jest nerwowa. Podobna dawniej taka nie była, ale trzynastokilometrowa wędrówka, gdy pieszo szły do granicy – Nastia z plecakiem, matka z młodszym bratem na rękach – odcisnęła na dziewczynce swoje piętno. Teraz zrywa się na dźwięk alarmu samochodowego i umyka pod ławkę jak spłoszone zwierzątko, gdy obok szkoły przemyka auto na sygnale. I niełatwo przekonać ją, że to pogotowie, a nie syreny przed bombardowaniem.
– Nastia? Co się dzieje?
To bardziej pytanie retoryczne. Nie musi odpowiadać, bo już wiem. Zosia stoi obok swojego taty, dłoń w dłoni. Miał ją dziś odebrać wcześniej. A tata Anastazji… Jej mama wyznała mi rano, przez łzy, że zaginął na linii frontu i od tygodnia nie ma z nim kontaktu.
– Hej! Mam pomysł – kucam przy Nastii tak, żeby spojrzeć jej w oczy. Nie jest łatwo. Ale czy ktoś mówił, że będzie? Uczyli mnie na studiach jak pomagać dzieciom z Aspergerem, ADHD czy autyzmem. Dlaczego nikt nie mówił jak radzić sobie z tymi, których ojcowie zaginęli na froncie? – Może zaczęłabyś prowadzić pamiętnik?
– Po co? Przecież nie robię nic niezwykłego. Każdy dzień jest podobny. – Ale twój tata na pewno zechce wiedzieć co robiłaś, gdy go przy tobie nie było. Przeczytasz mu wszystko, gdy się spotkacie.
– Myśli pani… że on się znajdzie?
– Oczywiście! Nie może być inaczej.
W odpowiedzi kiwa głową, krótko i ledwie dostrzegalnie, ale jednak. Przez kilka tygodni nie widzę jej łez i już prawie wierzę, że Nastia powoli pokonuje swoją tęsknotę, dopóki… Dopóki nie wołam jej do tablicy, żeby odmieniła dowolny czasownik. Przed nią widnieją już: rysuję, gram, bawię się.
Anastazja podnosi kredę powoli, jakby z namysłem i dociska tak mocno, że prawie ją łamie. Zwykle uwielbiam jej pismo, staranne i dopracowane jak przedwojenna kaligrafia. Dziś jednak patrzę ze smutkiem, gdy czytam: ja tęsknię, ty tęsknisz, on, ona, ono… Jej ukraińscy koledzy przepisują litera po literze. Oni, one też tęsknią.
* * *
– Jak ci idzie z ukraińskimi dziećmi? – Pani Marylka od plastyki stawia przede mną dwa parujące kubki, do których wsypuje po czubatej łyżce cukru. Przyda się, bo moment, gdy Nastia odmieniała swój czasownik, okazał się wyjątkowo gorzki.
Jestem z nią szczera.
– Problem w tym, że one prawie nic nie mówią. To już drugi miesiąc, a ograniczają się do dzień dobry, do widzenia i jestem obecny. Aha, i czy mogę poprawić kartkówkę. Jak mam im pomóc, kiedy nie chcą ze mną rozmawiać?
– Słowa to nie wszystko, wierz mi. Moje dzieciaki też mało mówią, więc kazałam im narysować co czują. I większość namalowała samoloty, pożary, a jedno nawet traktor, kradnący rosyjski czołg.
– Wszystko w ciemnych kolorach?
Popija długi łyk.
– A nie do końca. Anton z czwartej b zamazał cały karton na niebiesko. Śliczny, niebiański błękit.
– To chyba dobrze?
– Też tak myślałam, dopóki nie przyznał, że to niebo, do którego poszli jego dziadkowie. Zginęli w pierwszym tygodniu wojny.
Herbata parzy mi podniebienie. Teraz to ja milczę. Nie mniej uparcie niż moi uczniowie.
Mijają tygodnie ciszy i wymuszonych odpowiedzi, pojedynczych słów i zdawkowych zdań. Mali Ukraińcy nie rozmawiają nie tylko ze mną: niewiele mówią też do polskich kolegów jakby celowo budowali wokół siebie mur milczenia jak azyl; jakby to właśnie w ciszy czuli się najbezpieczniej. Nie zmuszam ich więc tylko czekam, czekam, czekam, gdy…
Ostatniego dnia przed długim, majowym weekendem już od progu klasy wita nas obłędny zapach cynamonu. Trochę jak w grudniu, kiedy piecze się pierniki. Na moim biurku stoi blacha ciasta. Lena i Nastia kroją je na nierówne, ale wielkie kawałki.
– To szarlatanka – mówi Wołodia.
– Chyba szarlotka! – wchodzi mu w słowo Wojtek. – Taka z jabłkami. – U nas mówi się: szarlatanka – Lena odkłada nożyk. W ostrzu przez moment odbijają się jej zbyt poważne oczy. – Tradycyjne, ukraińskie ciasto. Wiemy, że macie święto…
– … i chcieliśmy coś dla was zrobić… Trochę się odwdzięczyć za to wszystko… – Same piekłyśmy – dodaje Nastia. – No, mama trochę pomogła.
Przysięgam, że to najdłuższe zdania, jakie wypowiedziały same, z własnej woli, odkąd znalazły się w naszej szkole. Biorę pierwszy kawałek. Smażone jabłka na biszkoptowym spodzie wprost rozpływają się w ustach.
To chyba oczywiste, że tego dnia nie będzie polskiego.
Nie rozmawiamy wiele, bo też jak mówić z ustami pełnymi przysmaku, a jeśli już, to mówią dzieci z Ukrainy. Opowiadają o tradycyjnych daniach na święta i o słodyczach, na które czekały w Wigilię. Zosia nie może nadziwić się, że mieli ich aż dwie: – Naprawdę? Świętujecie dwa razy? I Wielkanoc też?
– Mój tata jest katolik, a mama prawosławna, więc, obchodzimy i jedne święta, i drugie, żeby żadnemu nie było przykro – opowiada Igor.
– Proszę panią, proszę panią! To może i my zrobimy w tym roku dwie Wigilie? – Na Wigilię już nas tu nie będzie – zaczyna Wołodia i na moment wstrzymuję oddech. Widzę drżące dłonie Leny i zaciśnięte usta Nastii, jakby gotowe były zaraz się rozpłakać. Wołodia chyba też to zauważa, bo zaraz dodaje. – Ale jeśli zostaniemy, to zapraszamy do nas na drugą Wigilię.
– Wiesz, Wowa – Wojtek wypycha sobie usta ostatnim kawałkiem szarlatanki. Okruchy sypią mu się na podbródek, gdy mówi: – Ten wasz prezydent to spoko gość. Miałeś rację, że go nie dopadną.
Wołodia mruga i poszturchuje go w bok. Lekko, jak starego przyjaciela. – No raczej!
* * *
– To był dziwny rok, prawda? – Pani Marylka rozstaje się ze mną na boisku szkolnym. Czerwcowy upał leje się z nieba i zdaje się roztapiać nam skórę jak lody, na które po ostatnim dzwonku poszli zgodnie moi uczniowie. – Chyba nie jesteśmy już tacy jak przed 24 lutego.
A jacy jesteśmy po 24 lutego? – pytam w myślach samą siebie.
Zanim jednak pożegnam szkołę, zaglądam jeszcze do klasy. Na tablicy rozpoznaję pismo Nastii: jej pięknych, równiutkich liter nie da się z niczym pomylić. Mogę je odczytać już od progu, ale podchodzę bliżej, by się upewnić, że to nie złudzenie. Że się nie mylę. Czytam na głos, powoli, jak uczeń, który dopiero poznaje litery:
– Ja: przyzwyczajam się. Ty: przyzwyczajasz się. On, ona, ono: przyzwyczaja się. My… Wy… Oni…
Pod słowami oni, one znajduję dwa serduszka. Jedno jest biało-czerwone, a drugie pomalowane na błękitno i żółto.
Może oni, one już się przyzwyczaili?
Agata Wieczyńska-Krawiec
Tylko tydzień
Robimy kanapki. Przyszła do mnie Krystyna, zaprzyjaźniona Ukrainka, która czasem u mnie sprząta, czasem lepi pierogi, a czasem po prostu wpada na herbatę. Dziś produkujemy wielkie ilości kanapek. Zajęłyśmy cały stół. Ja smaruję masłem jak maszyna, Krystyna kładzie szynkę, ser i warzywa. Potem razem zawijamy. Widzę, że moja współtowarzyszka ma podkrążone oczy i jest bliska płaczu. Jej eks mąż, Iwan, sierżant jednostki wywiadu, przysłał wczoraj rano sms-a, że idzie na akcję. Okręg doniecki. I dotąd nic. Żadnej wiadomości. Wysyłała mu już tyle próśb o jakikolwiek znak. Bez odzewu. „Może nie ma zasięgu. W stepie, jeszcze w czasie akcji, gdy ma podejść niezauważony jak najbliżej wroga, nie będzie przecież wysyłał sms-ów.” Chciałam załagodzić sytuację. Jednak niezręcznie użyłam słowa „wróg”. Morze łez Krystyny spadło na kromkę razowca. Nic to. Łzy obetrzemy. Weźmiemy następną kromkę.
Sms. Jest. Wrócił z akcji. Tylko potem musiał odespać. Uff. Krystyna przyspiesza z kanapkami tak, że nie nadążam smarować. Następny sms od Iwana. Prosi ją, aby jak najszybciej kupiła w Polsce stary samochód z napędem na cztery koła, bo Rosjanie rozwalili jego poprzedni samochód. Może być poobijany, byle dobrze chodził. Do roboty wywiadowczej. I tak długo nie posłuży, wiadomo.
Jestem tu, w kuchni, robię te kanapki, a Krystyna ciągle gdzieś tam, przy froncie, choć siedzi przy mnie i stara się grzecznie podtrzymać rozmowę. Ja widzę stół z kanapkami, a ona te stepy, przez które przedzierał się Iwan. To znaczy co on właściwie robi? – próbuję ją zagadać. Krysia mówi, że Iwan ma za zadanie podkraść się jak najbliżej rosyjskich żołnierzy, podłożyć ładunek i… Krystynie płyną łzy. Dobra, kanapki zrobione. Teraz ja to wszystko pakuję, a Krysia organizuje zbiórkę na auto.
Wysiadam na Wschodnim. Przeciskam się ostrożnie po schodach, żeby w tłoku nikt nie potrącił moich toreb. Wzięłam też rzeczy do spania, bo tego brakuje praktycznie wszędzie, na każdym większym dworcu. Mam więc ze sobą śpiwór, kilka koców i dwie torby jedzenia. Skręcam w korytarz i idę do hali. Na betonie, przy wejściu na peron, siedzi kobieta w za dużej, szarej kurtce. Trzyma coś kurczowo w ręku i mamrocze. Podchodzę. Próbuję zagadnąć. Nie reaguje. Ściska mały, uwalany w błocie bucik. Schyliłam się i podałam jej jeden z koców. Popatrzyła na mnie ze zdziwieniem, jakby nic nie rozumiała. Złożyłam koc w kostkę i położyłam obok niej, żeby nie siedziała na betonie. Wzięła ten koc, położyła na nim bucik i przytuliła. Ścisnęło mnie w środku. Nic tu po mnie. Uśmiechnęłam się do niej i szybko poszłam do hali.
Ludzi pełno. Zdecydowana większość to ci, którzy w przyjechali w nocy. Wymijam gromadki Ukraińców, otaczających wolontariuszy w odblaskowych kamizelkach. Przeciskam się między potrzebującymi i podchodzę do stołów z herbatą i kanapkami. Pytam o Agnieszkę. Ona tu często dowodzi. Tym razem jednak jej nie ma. Ale podchodzi do mnie Rafał, znajomy wolontariusz.
– Agnieszka poszła odpocząć. Nocą był duży transport. Kilkaset osób. Zmarznięci, przemęczeni podróżą, przestraszeni. Większość już ma tymczasowe lokum. Reszta, jak widzisz, czeka na transport do mniejszych miast. Pomożesz mi to zanieść do autobusu? U nas chwilowo sytuacja opanowana, ale na Zachodnim i Centralnym jest dramat. Adrianna pisała, że brakuje wszystkiego.
Wchodzimy do autobusu, który stoi tuż przy wejściu i pełni funkcję magazynu. Wszystko jest starannie opisane i ułożone w kartonach.
– Jak przyjedzie pociąg, to taka ilość kanapek leci w mig. No ale teraz są bardziej potrzebne na Zachodnim, więc zaraz je ktoś zawiezie.
Wracamy do hali. Przy drzwiach potrąca mnie przebiegające dziecko. Grają w berka czy coś podobnego. Biegają po hali w kilkanaście dzieciaków. Inne patrzą. Dzieci jest tu dużo. Patrzą zdezorientowane. Czekają, choć nie wiedzą na co dokładnie i ile przyjdzie im czekać. Mimowolnie przebiegła mi przez głowę myśl, że niejedno z nich już jest sierotą, choć jeszcze o tym nie wie. Cukierki, jutro koniecznie muszę przynieść cukierki. Po co? Pomyślałam o cukierkach, jakby zawierały w sobie coś takiego, co pozwoli zapomnieć o wojnie i przywrócić szczęśliwe dzieciństwo. Zapomnieć choć przez chwilę o tacie, który został tam i jest w niebezpieczeństwie noc i dzień? Zapomnieć o tym, że już nic nie będzie takie, jak było przed wojną. Bo nawet jak tata wróci zdrowy na ciele, to nocami będą mu się śnili ci, których zabił, albo ci, których nie zabił. Cukierki. Dobre sobie. Ale i tak przywiozę.
– Widziałeś tą kobietę samotnie siedzącą w przejściu? Taka z bucikiem w ręku, w szarej kurtce? – spytałam.
A, ta. – Rafał westchnął ciężko.
– Dałam jej koc, żeby nie siedziała na gołym betonie – ciągnęłam – a ona położyła na nim ten brudny but, jak coś drogocennego. Sama na nim usiąść nie chciała.
– Pewnie tylko tyle jej zostało po rodzinie.
Zmroziło mnie. Tyle po rodzinie? I teraz całą swoją miłość i czułość przelewa w to, co jeszcze ma, bo co robić z wylewającymi się uczuciami. Gdzie je przekierować, gdy już nie ma dzieci. Nie ma nikogo. Nawet tęsknota nie ma sensu… – Rozmawialiście z nią?
– Nic to nie dało. Nie mówi. Ona tu siedzi już od dwóch dni. Nie rusza się, nie je. Wypiła trochę wody, ale tylko z rąk Agnieszki. Ode mnie nic nie chciała wziąć. Z psychologiem też nie wyszło. Organizujemy dla niej jakiś ośrodek, ale to jeszcze potrwa.
– Przecież ona tu zachoruje. Siedzi na mrozie, na gołym betonie – rzuciłam oburzona.
– A może ty ją weźmiesz do siebie? – Myślałam, że Rafał żartuje, ale ciągnął dalej – Tylko na tydzień. W tym czasie zorganizujemy coś z opieką terapeutyczną.
– Nie mam warunków, sorry – skłamałam automatycznie. Akurat na tydzień bym mogła ją wziąć. Córka właśnie wyjechała. Jeden pokój jest przez kilka dni wolny. Ale co ja bym z nią robiła? Jak się komunikować?
– Przepraszam cię Rafał, ale nie mam jak. I mam nawał roboty. Pracuję co prawda w domu, ale i tak ledwo się wyrabiam – to akurat była prawda. – I nie znam języka.
– Przecież ona się nie odzywa – rzucił Rafał.
– A coś w ogóle o niej wiecie? – spytałam.
– Podobno ktoś ją cudem wywiózł z okolic Chersonia, a potem wsadził do pociągu. Jechali kilka dni. Wszyscy wysiedli wykończeni, głodni, brudni. Zaczęli zaspokajać swoje potrzeby. A ona nic. Żadnych potrzeb. Jakby przestała je odczuwać. Agnieszka prawie siłą nałożyła jej tą ciepłą kurtkę i siedziała przy niej przez godzinę, żeby wypiła kilka łyków wody. Sam widziałem, miałem wtedy dyżur.
Boję się takich wynurzeń. Boję się, że to mnie przerośnie i wytrąci z rytmu dnia, z codziennych aktywności. I wyląduję w jakiejś czarnej dziurze bez sił, by się z niej wydostać, bez chęci na cokolwiek. Wracam do domu. Siadam do mojej pracy. Dla świętego spokoju zadzwoniłam jeszcze do Emi, żeby się zwierzyć. Opowiedziałam jej o tej kobiecie na dworcu i że szkoda, że nie mamy wolnego pokoju.
– Mamo. Naprawdę pozwolisz jej wegetować na dworcu? – Emi potrafi czasem tak zadać pytanie, że wszystko staje się jasne. Nie pozwolę. Zmiana planów. Zamiast pracować, szykuję swój pokój dla gościa, a sama zanocuję w pokoju Emi. Znów jadę na Wschodni. Tym razem po nią. Po drodze kupuję kilka rodzajów cukierków. Wszystkie, których bym chciała spróbować, gdybym znów była dzieckiem. I to był strzał w dziesiątkę. Dzieciaki na początku patrzyły na mnie nieufnie. Pierwsze cukierki wlepiłam im bez pytania, prawie na siłę. Wkrótce byłam na oczach wszystkich dzieci na hali dworca. Śledziły mnie czujnie. Przybiegały, nurkowały w torbie z cukierkami i odbiegały. I jeszcze raz. I uśmiech dla mnie. Cukierki jednak działają.
Rafał ogromnie się ucieszył, że wróciłam po tę kobietę. – Boże, jak ja ci dziękuję. Nie miałem pojęcia jak jej pomóc. A system wsparcia, tu u nas i tak dość sprawny, nie wytrzymuje.
Rafał chciał mi pomóc zabrać ją do samochodu, ale nie dała mu się dotknąć. Wyciągnęłam do niej rękę. Patrzyła na mnie nieufnie, jakby starała się mnie nie zauważyć. Ale cierpliwie czekałam. Wstała sama. Nie miała bagaży, tylko ten kocyk z bucikiem. Próbowałam spytać o imię. Przedstawiałam się kilkakrotnie, ale to jej nie interesowało. Nazwałam ją więc w myślach Lesia, żeby miała jakieś imię. I pojechałyśmy do mnie.
Pokazałam Lesi pokój i łazienkę. Natychmiast zniknęła w łazience. Nie zdążyłam jej dać ręcznika i świeżej bielizny. Zapukałam. Bez odzewu. Zaczęłam tłumaczyć pod drzwiami, że tylko chcę jej podać ręcznik. Nic. W końcu wyszukałam w słowniku jak jest po ukraińsku „ręcznik”. Nic. Wyszukałam „świeża bielizna”. Rygiel w zamku odskoczył. Drzwi od łazienki lekko się uchyliły. Podałam co trzeba i drzwi się natychmiast energicznie zamknęły. Poszłam coś ugotować, a Lesia siedziała w łazience bardzo długo. Myła się i myła. Bałam się, czy nie zasłabła, ale co jakiś czas słychać było znów plusk świeżej wody. Po dwóch godzinach chciałam się dostać do łazienki. Zapukałam – cicho. Spytałam, czy może na chwilę wyjść – głucho. Poszłam do sąsiadów. Czemu ona tam tyle siedzi? Boi się mnie, czy co? Może trzeba zrobić jakiś miły akcent, żeby się lepiej poczuła. Mniej zagrożona, bardziej ugoszczona.
Gdy wróciłam od sąsiadów, łazienka była już pusta. Lesia przemieściła się do swojego pokoju i szczelnie zamknęła drzwi. Nakryłam do kolacji. Wyjęłam to, co miałam najlepszego. Zaparzyłam herbatę i zapukałam do niej. Znów przyszedł mi z pomocą słownik.
– Kolacja. Zapraszam. – I nic.
Poczekałam, a potem pomyślałam sobie, że nie ma już co czekać i zjadłam sama. Zapaliłam trzy świece, żeby było nastrojowo i nalałam sobie wina. Po chwili Lesia wyszła z pokoju. Popatrzyła na świece i skierowała się do łazienki. Zadzwoniłam do Krysi. Opowiedziałam jej tą sytuację z nadzieją, że mi coś doradzi. Krysia jednak miała swój problem. Dawna znajoma z kursu pielęgniarskiego, przebywająca w centralnej Ukrainie, w terenie działań wojennych, wsadziła 18-letnią córkę Natalię w pociąg do Polski. Poprosiła Krysię o przenocowanie jej w Warszawie, zanim dziewczyna pojedzie dalej, do Niemiec. Natalia przyjechała. Krysia ją odebrała z dworca, zawiozła do siebie, przenocowała i chciała znów odprowadzić na dworzec. Kłopot jednak w tym, że adres docelowy okazał się nieaktualny. Dziewczyna została na kolejną noc. W małym mieszkanku oprócz Krysi jest jeszcze jej siostra i znajoma z wioski z kilkudniowym dzieckiem. Tłoczno. A Natalia jest w szoku. Postanowiła wracać tam, skąd uciekła. W sam środek wojny.
Powiedziałam Krysi, że ja dziś widziałam post z informacją o transporcie do Normandii. Wyjazd jutro o 14.00. Miejsc już nie ma, ale wpisują jeszcze na listę rezerwową osoby, które mogą w razie czego dotrzeć w godzinę, gdyby ktoś się nie stawił. Krysia natychmiast zapaliła się do tego pomysłu. Tylko że post zniknął. Szukałam, przeglądałam strony wszystkich znajomych pracujących w wolontariacie i nic. Gdzie ten post? Mignął mi wtedy, ale jeszcze nie wiedziałam, że może być potrzebny. Może został już usunięty, bo było za dużo zgłoszeń? Jest już wieczór, wyjazd za szesnaście godzin. Bez szans.
Pomyślałam jednak, że może ktoś z moich znajomych widział to ogłoszenie i zna źródło. Zadałam pytanie na portalu. Nie chciałam, żeby w tym łańcuchu ludzkich działań przepływ przerwało właśnie moje ogniwo. Za kilka minut miałam już właściwy post i kontakt do organizatora. Ufff. Łańcuch zadziałał. Napisałam. Podałam telefon swój i Krystyny. Czekam na odpowiedź… Czekam na odpowiedź! Czekam. Może rano? W sumie już po 22.00. Nie ma się co dziwić, że ludzie już odpoczywają.
Dolałam sobie wina. W łazience cały czas pluska woda. W końcu drzwi się otwierają i Lesia wyszła. Podeszła do stołu, na którym paliły się 3 świece. Zaprosiłam ją na kanapę. Usiadła i łapczywie spoglądała w ogień. Po policzkach zaczęły jej spadać łzy. Lesia nie nadążała z ich ocieraniem. Starała się je powstrzymać, ale to był żywioł. Nagle porwał ją szloch. Wstrząsał całym jej ciałem. Wyciągnęłam ręce, żeby ją przytulić, pocieszyć. Nie chciała. Szlochała i szlochała, a ja siedziałam obok i płakałam wraz z nią. W końcu się trochę uciszyła i zaczęła dygotać. Trzęsła się cała. Otuliłam ją kocem, ale trzęsła się dalej. Uznałam to za dobry omen, usiadłam obok bardzo blisko i trzęsłam się wraz z nią.
„Mienia zowut Ewka” – wybąkałam, niepewna czy mówię prawidłowo. Galina – odpowiedziała. Więc jednak mówi. I ma na imię Galina. Znowu dreszcz mnie przeszył, a Galina zawyła głośno. Cieszyłam się, że wyje. Pal licho sąsiedzi. Przeżyją. To był jej krok ku życiu. Oparła głowę o moje ramię. Płakała tak, że całe ramię miałam mokre i wymawiała moje imię. Ewka… Ewka… Tak, jakby chciała powiedzieć coś więcej… Ale nie. Tylko Ewka, Ewka. Brzmiało to w jej ustach tak śpiewnie i miękko, jak nigdy dotąd nie słyszałam. Znowu porwał mnie szloch. Siedziałyśmy obok siebie i patrzyłyśmy w ogień.
Obudziłam się przykryta ciepłym kocem. Świece się wypaliły, nikogo przy mnie nie było. Był już dojrzały ranek. Łazienka znowu zajęta. A więc ona tu jest. Galina. I to ona musiała mnie przykryć, gdy spałam.
Spojrzałam do wiadomości w telefonie, czy przyszła jakaś odpowiedź w sprawie miejsca w autobusie do Francji. Nic nie ma. Zadzwoniłam do Krysi. Powiedziałam jej, że nie ma odzewu, więc Natalia nie pojedzie. No trudno – Krysia przyjęła to tak, jakby nie była przygotowana na lepszy scenariusz. – Zresztą ona by chyba i tak nie pojechała. Wszystkiego tu się boi i jest taka smutna. Nie można jej zostawić samej na chwilę. Na szczęście jest nas tu kilka, cały czas ktoś z nią jest.
Myję twarz i ręce w kuchni nad zlewem i szykuję śniadanie. Galina wychodzi z łazienki. Uśmiechnęłam się do niej i szybko korzystam z wolnej łazienki. Zauważyłam na umywalce drobne kropelki krwi. Poszłam do Galiny zaprosić na śniadanie i wybadać, czy się czymś nie skaleczyła. Siedziała na łóżku i przytulała kocyk. Śladów skaleczeń nie widziałam, tylko silne zaczerwienienia na skórze. Zaprosiłam na śniadanie. Nie odpowiedziała. – Choć, herbaty się chociaż napijesz, albo wody. – Nie nada – jednak się odezwała. Chciałam odpuścić i wreszcie siąść do śniadania, ale nie. Wzięłam karafkę wody, kubek i znów weszłam do Galiny. Usiadłam blisko, nalałam wody i spokojnie zaczęłam ją poić. Wypiła kilka łyków a potem znów porwał ją szloch.
Wyrwał mnie stamtąd dźwięk telefonu. To Krysia. Zadzwoniła do niej organizatorka wyjazdu do Normandii. Zwolniło się miejsce. Krysia pyta o szczegóły. Organizatorka szybko rozwiewa wątpliwości. Zna miejsce docelowe i gospodarzy, współpracuje z tymi ludźmi od lat i można tam spokojnie wysłać osiemnastolatkę. Krysia zadzwoniła więc do mamy Natalii. Mama powiedziała: Niech tu teraz nie wraca, niech koniecznie jedzie. Tak więc Natalia się pakuje. Start za półtorej godziny.
Co za dzień. Z ulgą siadam do śniadania.
Już 14.00 Natalia, której nie widziałam na oczy, rusza w swoją podróż do miasteczka Saint Omer w Normandii. Cieszę się jak dziecko.
I jadę na dworzec. Trzeba znaleźć jakąś pomoc medyczną dla Galiny. Ona od kilku dni nie je, ledwo stoi na nogach. Może chociaż załatwią kroplówkę. Zastałam Agnieszkę. Opowiedziałam jej historię z Galiną. Spytałam, czy mają już jakiś widok na ośrodek z pomocą psychologiczną dla niej. Jeszcze nie. W ogóle im to umknęło, a z Rafałem się jeszcze nie widziała, bo poszedł odespać. Powiedziałam Agnieszce, że Galina nie je już któryś dzień z rzędu i jak to się nie zmieni, to będzie potrzebowała pomocy szpitalnej. Nie daję rady jej nakarmić. Spytałam też o pomoc psychologiczną. Jest, ale tylko w wybranych punktach i nie od ręki. Czyli nie ma.
Kiedy wróciłam do domu, zastałam Galinę w kuchni. Ucieszyłam się, że wreszcie zdecydowała się coś zjeść. Źle zinterpretowałam sytuację. Galina stała tyłem do mnie z dużym nożem do chleba w ręce. Przez chwilę nie wiedziałam co robić. Stałam zdezorientowana. Jej twarz znów zalała się łzami. Odłożyła nóż, a ja go skrzętnie schowałam.
Wyszłam do salonu. Nie wiedziałam co ze sobą zrobić, co myśleć. Do pracy już w ogóle nie miałam głowy. Wyciągnęłam pudełko ze świeczkami i wtedy nagle Galina znalazła się tuż obok mnie. Wyciągnęła 3 świeczki i zapaliła. Poszła do pokoju i wróciła z trzema fotografiami. Dwoje starszych ludzi i kilkuletnia dziewczynka. Oparła na każdej świeczce po jednym zdjęciu .- To twoja córka? – spytałam. Nic. Docz? Galina wybuchnęła szlochem. Jednocześnie coś bełkotała i jęczała. Wydobywała z siebie niesamowite, dzikie dźwięki. Zrozumiałam z tego tylko słowo Lesia. Lesia, tak się nazywała córka Galiny. A tych dwoje starszych ludzi to pewnie jej rodzice. I właśnie teraz czcimy ich pamięć. Ona i ja. Stałyśmy tak dłuższy czas i płakałyśmy. Potem odprowadziłam Galinę do pokoju. Przyszło mi to z trudem. Była kompletnie wyczerpana. Położyłam ją i przykryłam. Nie była w stanie napić się wody.
Sięgnęłam po telefon i zobaczyłam wiadomość: Czy pani wie dlaczego Natalia jest taka smutna? – Renata, organizatorka wyjazdu do Normandii pyta zaniepokojona. – Siedzę obok niej, a ona płacze.
Odpisałam, że jest bardzo młoda i trochę przerażona przyszłością. A rodzice zostali w Ukrainie.
– Zadbamy o nią. Znajdę jej tam najlepszą rodzinę. – Nie znam Renaty, ale już ją lubię.
Dzwonię do Krysi, żeby wpadła. Boję się zostawić Galiny samej, a muszę wyjść. Krysia na szczęście mieszka blisko i zaraz będzie. Galina jest w swoim pokoju, chyba śpi, więc zjechałam windą na dół, do kiosku. Wracam do domu już z Krysią szczęśliwa, że jest wsparcie. Potrzebuję tego. Potrzebuję kogoś kto będzie blisko.
Gdy weszłyśmy Galina stała w salonie na krześle i wchodziła na parapet. Okno było otwarte. Podbiegłam i nie pytając o nic złapałam ją i ściągnęłam na dół. Krysia zamknęła okno. Galina roztrzęsiona zaczęła do mnie krzyczeć. Niestety rozumiem dużo więcej niż tłumaczy mi Krysia, która stara się oszczędzić mi szczegółów. Galinę porwali z domu Rosjanie, gwałcili, ale po jakimś czasie puścili. Jak wróciła, już nie było domu. Nie było nikogo. W gruzach zdołała znaleźć tylko ten bucik córki. Żyje tylko dlatego, że ją wtedy zabrali. Nie chce żyć.
Trzymając wraz z Krysią Galinę wysłałam do Agnieszki sms-a: s o s; pomoc potrzebna natychmiast, próba samobójcza, trauma po gwałcie.
Po kwadransie dostałam od odpowiedź: Przekazałam Adriannie. Przyjedzie po nią za godzinę. Załatwiła ośrodek.
Ulżyło mi. Legendarna moc Adrianny okazała się na szczęście konkretem, nie legendą. Tuliłam więc Galinę na ile to było dla niej możliwe, dopóki nie przyjechała po nią karetka.
Robimy kanapki. Przyszła do mnie Krysia i robimy kolejną partię jedzenia na dworzec. Krysia pokazuje mi najświeższe zdjęcia od Natalii, z Saint Omer. Natalia wylądowała u bardzo fajnej rodziny, z trójką dzieci. Ma własny pokój. Planuje rozpocząć studia. Póki co uczy się języka. Jest szczęśliwa. Renata spisała się na medal.
Zawożę kanapki na Wschodni. Ludzi nie jest dużo. Rzuca się w oczy matka z dziewczyną o zielonych włosach. Wita mnie uśmiechnięty Rafał. – O, kanapek nigdy dość. Dziękuję za akcję z Galiną. Adrianna mówiła, że jest w terapii w dobrym miejscu. I że czuje się trochę lepiej. A tu mamy taką dwójkę podopiecznych. Potrzebują hormonów od endokrynologa. I dobrego lokum. Lekarstwa już załatwione. Zaraz będą. Teraz tylko mieszkanie. Nie wzięłabyś ich do siebie? – Rafał uśmiechnął się do mnie na całą szerokość ust. – Tylko na tydzień. Potem coś im znajdziemy.